Relacje świadków

Konferencja oskarżamy.

Staraniem prezesa Sądu Rejonowego w Rypinie pana Jana Malca miała miejsce w 1976 roku Konferencja pt: Oskarżamy. Jak nigdy wcześniej i nigdy później udało się zebrać prawie wszystkich żyjących świadków niemieckich zbrodni. Wypełniona po brzegi sala kina Bałtyk w Rypinie tamtego dnia była chyba najsmutniejszym miejscem na Ziemi. Kilka godzin nieprzerwanych relacji i zeznań płynących ze sceny na zawsze wyryło swoje piętno na świadomości historycznej społeczeństwa rypińskiego. Szczęściem Jan Malec wszystko utrwalił na taśmie magnetofonowej ORWO, pieczołowicie przechowywanej przez następnych ponad 30 lat. Ostatecznie przekazanej na ręce piszącego te słowa – Andrzeja Szalkowskiego – by dołączyły do świadectw przeciwko zbrodniarzom. Materiał dźwiękowy został poddany oczyszczeniu i obróbce cyfrowej przez Dariusza Pucińskiego. Obrobiony materiał w szatę ilustracyjną oddająca klimat czasów zbrodni zaopatrzył Andrzej Pawlewicz.

Protokoły z przesłuchań świadków zbrodni niemieckich przez Okręgową Komisję Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy

Powiat Lipno


Protokół przesłuchania świadka, księdza Antoniego Sołtysiaka, mieszkającego w Tarnowskich Górach, przez prezesa Sądu Okręgowego w Bydgoszczy z polecenia Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Warszawie, sporządzony w Lipnie w 1947 roku.

Źródło: A IPN Bydgoszcz, Akta A. Forstera, sygn. IPNBy 33/11.

Zaraz po wkroczeniu Niemców do Lipna rozpoczęły się w powiecie masowe aresztowania i rozstrzeliwania Polaków. Aresztowań i rozstrzeliwań dokonywał Selbstschutz zorganizowany z miejscowych Niemców. Na jego czele stał Bernard Bachmann, o ile wiem, pochodzący z Berlina. O aresztowania i rozstrzeliwaniach słyszałem bardzo dużo od parafian, ale sam tego nie widziałem. Z ust Bachmanna zaś wiem, że za jego urzędowania w Lipnie zostało rozstrzelanych około 1100 osób, a z tego przeszło 100 osób rozstrzelał niejaki Gall, miejscowy Niemiec, podobno z zawodu murarz.

Pamiętam, że w październiku 1939 roku zwołano na specjalną gospodarczą naradę wszystkich ziemian. Przybyłych na to zebranie aresztowano i wywieziono w nieznanym kierunku. Niedługo potem w podobny sposób zwołano na konferencję wszystkich nauczycieli z całego powiatu. I tych także w aresztowano i wywieziono. W październiku 1939 roku aresztowano w nocy w mieszkaniach niemal wszystkich księży. Na cały powiat zostało czterech starców księży. Najpierw wywieziono ich do VII fortu w Toruniu, potem do Stutthofu, następnie do Oranienburga i Dachau.

O ile pamiętam, w Lipnie urzędowo był Forster. Każdorazowo przemawiał na rynku. Zawsze zwymyślał wszystko co polskie, nakazywał być bezwzględnym w stosunku do Polaków i twierdził, że wszyscy nie przyznający się do narodu niemieckiego powinni być usunięci z Lipna. Landrat Wiebe wydał specjalne polecenie, aby ludność polska pozdrawiała wszystkich umundurowanych Niemców i nakazano mi czytać ten rozkaz z ambony przez dwie niedzielę z rzędu. Miejscowi hitlerowcy z burmistrzem Baumannem stali w mundurach i czekali na wychodzącą z kościoła ludność i kto im się nie ukłonił bito go w straszny sposób. Sam idąc z pogrzebem ubrany liturgicznie, nie ukłoniłem się stojącym hitlerowcom i gdy nie zwracałem uwagi na ich obecności i krzyki, jeden z nich uderzył mnie w głowę strącając biret.

Z końcem października 1940 roku przyszedł do mnie lekarz Zygmunt Kornacki, by poradzić się. Powiedział mi, że przyszedł do niego miejscowy członek SD Paul Kauer z żądaniem, by pociął jego twarz brzytwą, tak, by to wyglądało na rany zadane szablą. W szczególności polecił wykonać dwa cięcia powyżej oczu i trzy na policzku. Gdy Kornacki zapytał, w jakim celu chcę to zrobić, oświadczył, że chce jechać na urlop do Kolonii. Oczywiście radziłem Kornackiemu dokonać tego zabiegu. Kauer przyszedł drugi raz i tym razem również Kornacki odradził liczącemu wówczas około 22 lata, twierdząc, że oszpecą jego młodą twarz.

W dniu 3 listopada 1940 roku w czasie odprawiania przeze mnie mszy świętej o 9 rano Niemcy w czarnych mundurach przyszli do plebanii i zażądali przez kościelnego, bym przerwał mszę i przyszedł do nich. Gdy przyszedłem, zakazali mi dokończyć mszę i ogłosić, że wszyscy mają rozejść się do domu, a kościół do 11 godziny będzie zamknięty. Gdy ludzie wyszli z kościoła, zauważyli, że dziedziniec kościelny otoczony jest Niemcami umundurowanymi w czarne i żółte mundury. Spędzili oni całą ludność na rynek. Uciekających gonili po polach, a ponadto z domu wyciągali ludność. Z plebanii wyciągnęli między innymi staruszkę Franciszkę Pankowską. Widziałem mieszkańców już na rynku, słyszałem też strzały przeprowadzonej egzekucji i widziałem, jak około 15 wywożono ciała zamordowanych ofiar. Czytałem też potem urzędowe ogłoszenie, zapisane na czerwonym papierze. Już po egzekucji dr Kornacki ponownie przyszedł do mnie, strasznie przejęty i powiedział, że musiał stać na rynku z innymi Polakami i musiał przyglądać się tej strasznej tragedii, i nie zdawał sobie sprawy z tego, że był ślepym narzędziem tej zbrodni. Przyznał mi się wtedy, że kilka dni temu Kauer przybył do jego mieszkania, zabrał go ze sobą do siebie i tam w domu dokonał mu już tego zabiegu. Dr Kornacki twierdził, że musiał to zrobić, bo inaczej groziła mu śmierć. Opowiadała mi później siostra Gertruda Fertner, Niemka, że w nocy zgłosił się do szpitala Kauer z zakrwawioną twarzą, udając przy tym mocno poturbowanego, twierdził, że pięciu Polaków napadło na niego na ulicy Toruńskiej, gdzie go pobito i poraniono mu twarz prawdopodobnie zatrutym narzędziem. Rany były niewielkie i szpital sprawę potraktował dość lekko. Potem rozmawiałem z Kauerem, który pokazując mi protokół jego przesłuchania mówił, że dostanie dłuższy urlop i odznaczenie. Na moje zapytanie, co będzie w stosunku do Polaków, powiedział, że to Himmler rozstrzygnie.

Już po egzekucji wezwał najpierw mnie, a potem wszystkich księży z powiatu landrat Wiebe i wręczywszy każdemu z nas wybity już na maszynie tekst kazania, wyjątkowo w języku polskim, polecił nam to kazanie wygłosić. W tym kazaniu między innymi mieliśmy ogłosić, że za jednego pobitego Niemca zobowiązuje się w przyszłości nie 10, ale do 100 Polaków rozstrzelać. Tekst tego kazania jest w moim posiadaniu.

Przez cały okres okupacji prowadziłem kronikę wypadków związanych z kościołem i tam są dostępne wypadki martyrologii polskiej w tutejszym powiecie.

ksiądz Antoni Sołtysiak


Protokół przesłuchania świadka, notariusza Karola Hechta, mieszkającego w Lipnie, przez prezesa Sądu Okręgowego w Bydgoszczy z polecenia Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Warszawie, sporządzony w Lipnie w 1947 roku.

Źródło: A IPN Bydgoszcz, Akta A. Forstera, sygn. IPNBy 33/11.

Niemal całą okupację przeżyłem w Lipnie. W początkowym okresie ukrywałem się, ale byłem świadkiem nieomal wszystkich wypadków, które tu miały miejsce. Zaznaczam, że Niemcy początkowo poszukiwali mnie jako komendanta „Straży Obywatelskiej”. Ostrzegł mnie o tym adwokat Kamrzycki. Ponadto sam osobiście stwierdziłem, że wszystkich członków „Straży Obywatelskiej” najpierw poszukiwali i z miejsca rozstrzeliwali. Poza tym stwierdziłem, że we wszystkich miastach i miejscowościach Pomorza Niemcy rozstrzeliwali w pierwszym okresie wszystkich członków „Straży Obywatelskiej” i to bez przesłuchiwań i bez sądu. Zaznaczam, że pracowałem wówczas w podziemnej organizacji jako delegat powiatowy Rządu i moim obowiązkiem było obserwować całą działalność terroru niemieckiego. Zauważyłem, że przeważnie inteligencja uciekała wobec stosowanego masowego terroru do innych miast, gdzie ich nie znali miejscowi Niemcy i tam ukrywali się. W Lipnie też takich osób była znaczna ilość. Oni też dzięki temu tylko się uratowali.

W Lipnie i okolicy aresztowano bardzo dużo osób, w szczególności inteligencji. Aresztowanych w znacznym procencie rozstrzeliwano. Ponadto stosowany do całej ludności powiatu niesłychany terror, który objawiał się w masowym biciu, szczególnie mężczyzn. Osób takich nie wolno było przyjmować do szpitala. Około 20 października 1939 roku zwołano wszystkich właścicieli większych gospodarstw (ziemian) na mającą się odbyć konferencję w sprawach gospodarczych. Wszystkich ziemian, około 60 do 80, wywieziono do obozów i nikt z nich nie powrócił. Przed wywiezieniem ziemian Niemcy wywieźli księdza dziekana Ryglewicza i znanego przywódcę PPS Zaborowskiego. W parę dni po tym Niemcy zwołali na konferencję szkolną wszystkich nauczycieli ze wszystkich szkół z całego powiatu do Domu Ludowego w Lipnie. Po odłączeniu kobiet, wszystkich nauczycieli aresztowano i wywieziono do obozów. Zaledwie kilku z nich powróciło. Wywieziono ich około 100 dwoma autami.

W marcu albo kwietniu 1940 roku w nocy Gestapo otoczyło całe miasto, a potem gestapowcy z volksdeutschami chodzili po domach i wyciągali wskazanych przez tychże volksdeutschów i odstawiali do Domu Ludowego. Stamtąd wywieziono wszystkich do obozów zniszczeń. Jedynie kilku zwolniono, a między innymi i mnie. Zostałem zwolniony na skutek interwencji komendanta policji niemieckiej, który mieszkał w moim domu, oraz interwencji jednego z volksdeutschów, który budował mi dom. Z tych aresztowanych tylko niewielki odsetek powrócił. Było oficjalne ogłoszenie, podpisane przez landrata, że każdy Polak ma oddawać ukłon każdemu Niemcowi w mundurze, nie pomijając organizacji takiej jak Hitlerjugend. Gdy pewnego razu ksiądz Schmidt z Kikoła wyjeżdżał w szatach liturgicznych do Czernikowa, uderzony został w twarz przez jednego z Hitlerjugend, za to, że się nie ukłonił.

W Lipnie dwa lub trzy razy był Forster. Z tego jeden raz w sprawach tzw. Eindeutschowania, w celu wywarcia pewnej presji na mieszkańców o nazwiskach niemieckich. Twierdził, że żadna kropla krwi niemieckiej nie może zaginąć. Twierdził, że Polacy nie mieli uczonych i inteligencji, a jeśli ta była, to jest pochodzenia niemieckiego. W następstwie tego przemówienia Forstera opornych pozbawiono mieszkań i wysyłano na roboty do Niemiec, a nawet do obozów.

Dokładnie pamiętam też przebieg egzekucji, która odbyła się w 1940 roku w Lipnie. Już na kilka dni przedtem poinformowano o aresztowanych przez Niemców 10 Polakach, którzy będą rozstrzelani. Ja ze swoim nieletnim synem ukryłem się, a moja żona i teściowa w niedzielę rano udały się do kościoła na nabożeństwo. W czasie nabożeństwa Gestapo wywołało księdza Sołtysiaka, odprawiającego mszę. Nakazali mu przerwać nabożeństwo i ogłosić ludności, że ma wyjść z kościoła. Wychodzącą ludność z kościoła Gestapo zapędziło na rynek, na którym przygotowane było miejsce do rozstrzelania. 5 mężczyzn było już przywiązanych do słupków i czekało na egzekucję. Zaznaczam, że sam na egzekucji nie byłem, ale opowiadały mi o tym żona i teściowa. Skazańcy przykuci byli do jednego łańcucha. Egzekucji przyglądała się nie tylko ludność polska pod przymusem, ale także cała świta dygnitarzy miejscowych z landratem Wiebe. Najpierw rozstrzelano 5 skazańców, a potem następnych 5.

Zaraz na początku okupacji nakazano zamazać wszystkie napisy na cmentarzu i w kościele, a księżom nie wolno było głosić kazań z ambon i spowiadać po polsku. Po egzekucji kazano księdzu Sołtysiakowi, ówczesnemu proboszczowi, ogłosić z ambony w języku polskim, że każde targnięcie się Polaka na osobę Niemca będzie karane śmiercią. W okresie początkowym okupacji w powiecie lipnowskim było kilka egzekucji, na które spędzano ludność z całego powiatu. Pamiętam taką samą egzekucję po 10 osób w Osówce i Działyniu, gdzie ofiary powieszono.

Karol Hecht


Protokół przesłuchania świadka, Wincentego Karczewskiego, mieszkającego w Lipnie, przez prezesa Sądu Okręgowego w Bydgoszczy z polecenia Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Warszawie, sporządzony w Lipnie w 1947 roku.

Źródło: A IPN Bydgoszcz, Akta A. Forstera, sygn. IPNBy 33/11.

Okres okupacji do 10 lutego 1941 roku przeżyłem w Lipnie. Mniej więcej około dwóch tygodni po wkroczeniu Niemców do Lipna, rozpoczęły się aresztowania i rozstrzeliwania. Wszystkie urzędy zostały objęte przez miejscowych Niemców. Jeszcze przed wkroczeniem wojsk niemieckich, opuszczający Lipno polskie władze mianowały miejscowego Niemca Henryka Czesławskiego tymczasowym burmistrzem. Był on człowiekiem dość porządnym i dzięki niemu w pierwszych tygodniach nie doszło do zbyt krwawych wypadków w Lipnie. Po tym Niemcy aresztowali Czesławskiego, a administrację miasta objęli miejscowi Niemcy wraz ze świeżo przybyłymi z Gdańska. Od razu zastosowano gwałtowny terror w mieście i powiecie. Opowiadano mi o rozstrzelaniu 7 rolników. Byli to właściciele okolicznych gospodarstw. Potem Niemcy rozstrzelali także dwóch Majewskich z Sumina, ojca i syna. Słyszałem, że w lesie karnkowskim Niemcy masowo rozstrzeliwali Polaków. Wiem też, że rozstrzeliwali Polaków na dziedzińcu więziennym. Zamykali ulicę, auto ciężarowe wpychali tyłem w bramę więzienną, a po czasie słychać było strzały. Przypominam sobie, że pewnego dnia w niedzielę, jeszcze w 1939 roku, przyjechała specjalna bojówka z Gdańską. Kogo spotkali na ulicy tego bili bykowcami.

Wiosną 1940 roku w Lipnie był Forster. Przemawiał na rynku. Wyzywał Polaków i zapowiadał, by na drugi dzień po jego wyjeździe nie było ani jednej świni polskiej. Zaraz po jego wyjeździe miały miejsce liczne aresztowania i rewizje w mieszkaniach oraz bicie Polaków. Przy końcu października 1940 roku byłem u fryzjera, który golił znanego mi z widzenia esesmana Kauera. Mówił on, by go ostrożnie golił, albowiem został pobity przez Polaków. Przy tych słowach pokazywał małe zadraśnięcia na twarzy. Fryzjer ten nazywa się Stanisław Pokorny i obecnie przebywa gdzieś na Zachodzie. Po tym opowiadano w mieście, że miejscowi Niemcy naradzali się, kogo wziąć na stracenie.

Wincenty Karczewski


Protokół przesłuchania świadka, lekarza Zygmunta Kornackiego, mieszkającego w Poznaniu, przez prezesa Sądu Okręgowego w Bydgoszczy z polecenia Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Warszawie, sporządzony w Poznaniu w 1947 roku.

Źródło: A IPN Bydgoszcz, Akta A. Forstera, sygn. IPNBy 33/11.

W czasie okupacji mieszkałem w Lipnie od listopada 1939 roku do kwietnia 1941 roku. Po przybyciu z Płocka do Lipna, do mojego brata, przekonałem się, że nie ma lekarza w Lipnie i tu zostałem. W Lipnie urzędował wówczas Selbstschutz, ale kto stał na czele tej organizacji nie wiem. Pamiętam tylko nazwisko volksdeutscha Galla, imienia nie znam. Oprócz tej organizacji była tak zwana Schutzpolizei. Na czele tej policji stał Bachmann. Obje te organizacje działały wspólnie, w szczególności wspólnie wysiedlały Polaków z lepszych mieszkań do gorszych, zabierając przy tym mienie. Były częste przypadki wysiedlania Polaków z Lipna do Generalnego Gubernatorstwa. Odbywało się to w nocy. Ofiary nie mogły ze sobą niczego zabrać, poza skromnym odzieniem. W domu, w którym ja mieszkałem, mieszkał także szewc Sobiecki. Był to prosty człowiek. Dzieci miał kilkoro. W zimie lub wczesną wiosną 1940 roku Niemcy go wraz z całą rodziną wysiedlili w nocy i z innymi rodzinami polskimi do Generalnego Gubernatorstwa. Byłem świadkiem, jak Niemcy bili Polaków na ulicy za to, że ci nie kłaniają się im. Widziałem, jak młodzież niemiecka z organizacji Hitlerjugend biła dzieci polskie i to bez powodu. Często przychodzili do mnie pacjenci Polacy, tak z miasta jak i z okolic, zbici w celu udzielenia im porady. 10 kwietnia 1940 roku przyjechała, zdaje się z Torunia, Schutzpolizei do Lipna. W nocy obstawili miasto, chodzili po domach i na podstawie posiadanych list zabierali młodych Polaków do samochodu i wywozili do Grudziądza. Część mężczyzn poniżej 18 lat wróciło z Grudziądza do Lipna, a resztę wywieziono do obozu koncentracyjnego Sachsenhausen. Aresztowano wówczas także mojego brata, który przebywał następnie w czterech obozach i wrócił dopiero po wojnie do domu.

W kwietniu 1940 roku zgłosił się do mnie młody Niemiec, lat około 21, w mundurze SD i przedstawił mi się jako Paul Kauer. Ludzie w Lipnie nazywali go prokuratorem. Oświadczył mi, że mieszka w Berlinie i tu został przesłany i tu w Lipnie urzęduje, że chce, abym go leczył. Początkowo obawiałem się, że może to być jakaś prowokacja, bo mnie Polakowi nie wolno było leczyć Niemców. Ale na skutek jego nalegań musiałem się zdecydować na jego żądanie. Stwierdziłem, że zarażony jest chorobą weneryczną. Względnie szybko się wyleczył. We wrześniu 1940 roku ten sam Kauer przybył znowu do mnie i oświadczył mi, że on chce się przenieść z Lipna, bo ma narzeczoną. Będzie mógł się przenieść wtedy, gdy swinguje pojedynek. Wtedy bowiem na pewno przyniosą go. Zażądał ode mnie, abym mu zrobił odpowiednie cięcie na twarzy, które wskazywałoby, że pochodzi z pojedynku. Uspokajał mnie, że nikt się o tym nie dowie. Po jego odejściu poszedłem do mojego przyjaciela księdza Sołtysiaka i powiedziałem mu o wszystkim, prosząc go o radę. Postanowiliśmy, że żądania Kauera nie mogę wykonać. Z końcem października 1940 roku znowu zgłosił się do mnie Kauer i zażądał, abym spełnił jego życzenie. Stanowczo odmówiłem, wtedy on mi zagroził, że postara się, iż pójdę tam, gdzie bym nie chciał iść. Obawiając się, że może wykonać groźbę, zrobiłem mu nożem lekarskim na twarzy 2 lub 3 cięcia. Nadto oświadczył mi, że postara się, iż brat mój będzie zwolniony z obozu. Na drugi dzień rozeszła się wiadomość po mieście, że pobili jednego esesmana czarnego, jak Polacy nazywali powszechnie Niemców z Selbstschutzu. Zaznaczam, że mniej więcej w tym czasie Selbstschutz rozwiązano, a z członków jego utworzono SS. Czy wszyscy członkowie Selbstschutzu weszli do SS, tego nie wiem. Upłynęło kilka dni. W niedzielę ludność polska zebrała się w kościele parafialnym na nabożeństwo na 9. Byłem i ja na tym nabożeństwie. W czasie mszy kościelny odwołał od ołtarza księdza Sołtysiaka do zakrystii. Po chwili ksiądz blady wróci i ogłosił, że wszyscy muszą wyjść z kościoła i, że nabożeństwo następne nie odbędzie się. Po krótkiej chwili ludzie zaczęli wychodzić z kościoła. Okazało się, że kościół był obstawiony przez miejscowych członków SS. Wychodzącym polecono ustawić się na rynku, mężczyznom i kobietom oddzielnie. Oczywiście znalazłem się i ja wśród mężczyzn na rynku, a żona moja w gronie kobiet. Na rynku stało kilka aut, którymi prawdopodobnie przyjechała policja. Koło magistratu zebrała się cała świta miejscowych Niemców, starosta, burmistrz i inni, a na ich czele dowódca miejscowego SS Abel. Był to Niemiec z Rzeszy. Próbowałem wydostać się z rynku, zwróciłem się do jednego esesmana Dymytryszyna, był to prawdopodobnie Ukrainiec i oświadczyłem, że muszę iść do chorej. W pewnym momencie przez megafon przemówiono najpierw po niemiecku, a później po polsku, że został napadnięty i pobity przez Polaków członek SS, w odwet za co z rozkazu Reichsführera SS rozstrzelanych będzie 10 Polaków i odczytano ich nazwiska. Nikogo z wymienionych nie znałem. Natychmiast z za jednego z budynków wyprowadzono pięciu Polaków, których przywiązano do wybitych pali, a pluton egzekucyjny, złożony z Schutzpolizei na czele z oficerem na rozkaz zastrzelił ich. Następnie odwiązano ofiary i odciągnięto i znowu przyprowadzono następnych pięciu Polaków. Oni także zostali zabici. Po egzekucji początkowo wydano polecenie rozejścia się, jednak po chwili na rozkaz kazano przechodzić wszystkim kolejno i patrzeć na zwłoki. Tego samego dnia od siostry szpitalnej, Niemki, która była wrogo ustosunkowana do hitlerowców i dużo dobrego zrobiła dla Polaków, dowiedziałem się, że Kauer zgłosił się do szpitala z kilkoma powierzchownymi ranami na twarzy, twierdząc, że został pobity przez Polaków. Siostra stwierdziła, że Kauer musiał je zrobić sobie żyletką. Kilka dni później spotkałem Kauera z plastrami na twarzy. Sam mnie zaczepił na ulicy i spytał, co u mnie słychać. Zwróciłem się do niego, że ładnie mnie urządził, że przecież przyrzekał, że cięcia te będą dla jego prywatnej sprawy i, że obiecał iż nic się nie stanie. Wówczas Kauer śmiejąc się, powiedział, że egzekucja została dokonana nie z jego powodu, a rzekomo napadnięty przez Polaków inny esesman leży w szpitalu we Włocławku. Zaznaczam, że nie słyszałem, aby jakiegokolwiek innego esesmana pobito przed powyższą egzekucją i aby on leżał w szpitalu we Włocławku. Sądzę, że egzekucję powyższą wykonano na skutek meldunku Kauera.

Najprawdopodobniej w grudniu 1940 roku przyjechał do Lipna Forster. Wieczorem odbyło się zebranie Niemców w Domu Ludowym, na którym przemawiał. Przemówienie to było podane przez megafony umieszczone na ulicy. Polakom zabroniono jednak wychodzić z domu i słuchać. Mieszkałem blisko Domu Ludowego, uchyliłem okno i słuchałem przemówienia. Nacechowane było skrajną nienawiścią do Polaków. Forster mówił, że ta ziemia od wieków niemiecka zawsze już niemiecką pozostanie, że wkrótce nie będzie tu ani jednego Polaka, że tam, gdzie raz flaga niemiecka zawisła, żadna siła nie zdoła jej usunąć. Wzywał Forster miejscowych Niemców do bezwzględnego traktowania Polaków, co będzie zapłatą za krzywdy wyrządzone przez nich. Po wyjeździe Forstera z Lipna wszyscy zauważyli, że mowa jego odniosła skutek. Nawet ci Niemcy, którzy lojalnie występowali wobec Polaków, zaczęli się odnosić do nas wrogo.

Zygmunt Kornacki


Protokół przesłuchania świadka Maksymiliana Leśniewskiego, urodzonego w 1907 roku, mieszkającego w Chełmicy Małej, przez sędziego wojewódzkiego delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1970 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Śledztwo w sprawie Adolfa Neskego.

Od urodzenia mieszkam Chełmicy Małej, z wyjątkiem okresu od 1941 roku do końca wojny, w którym to czasie przesiedlono mnie do pobliskiej wsi Witoszyn Nowy. Adolfa Neskego znałem bardzo dobrze i to już od lat dziecięcych. Przypominam sobie, że urodził się w Witoszynie Starym w 1907 roku. Prowadził on tam własne gospodarstwo o obszarze około 14 ha, był żonaty, bezdzietny. Wiedziano przed wojną, że jest on narodowości niemieckiej, lecz z Polakami utrzymywał poprawne stosunki, rozmawiając z nimi po polsku. Wiedzieliśmy również, że Neske, jak i inni Niemcy, zamieszkujący na naszym terenie zbierali się dość często.

24 sierpnia 1939 roku powołany zostałem do wojska, a wróciłem do Chełmicy Małej z niewoli niemieckiej w październiku lub listopadzie 1939 roku. Po powrocie nieraz widziałem Adolfa Neskego, a nawet z nim często rozmawiałem. Posługiwaliśmy się językiem polskim. Do mnie osobiście specjalnego urazu nie miał. Nieraz widziałem go w czarnym mundurze z czapką, na której była trupia czaszka, należał on do formacji SS. W czasie okupacji przydzielono mu młyn w Fabiankach, który stanowił własność Kosmalskiego i Banaszkiewicza. Po odebraniu im młyna właściciele ci nadal pracowali u niego jako młynarze. Mieszkał on nadal w Witoszynie Starym, a do Fabianek dojeżdżał. Poza gospodarstwem posiadał on w Witoszynie Starym własny wiatrak. Nie mogę stwierdzić, czy Neske dopuszczał się zabójstw lub czy brał udział w egzekucjach Polaków. W naszych okolicach nie miały miejsce egzekucje Polaków za wyjątkiem dokonanej na Jagielskim oraz egzekucji w Ośmiałowie. Również nie mogę na podstawie własnego spostrzeżenia stwierdzić, czy Neske bił Polaków. Natomiast z opowiadań różnych osób wiem, że bił Polaków napotkanych we wsi bez żadnych powodów. Wiem z opowiadań, że pobici zostali przez niego Grzelakowscy, Korpalski, Śmiałowiczowie, Greleccy i wielu innych.

Wiem, że niejaki Jagielski Izydor z wsi Rutki koło Radomic został publicznie powieszony. Dwa, względnie trzy dni przed egzekucją, powiedział mi Neske, u którego wówczas dorywczo pracowałem, że na egzekucję sprowadzi większą ilość Polaków, by się jej przyglądali. Za co miał być Jagielski powieszony, tego mi Neske nie mówił. Widziałem nieraz, jak Neske, ubrany w mundur czarny wyjeżdżał poza miejsce zamieszkania. Przypominam sobie, że brał udział w akcji zbierania kożuchów, futer, ciepłych koszul na cele wojskowe. Przy tej okazji przeprowadzając rewizje domowe, bił Polaków, którzy jego zdaniem niechętnie oddawali te rzeczy. Neske pozostawał na tym terenie aż do chwili ucieczki Niemców z Witoszyna Starego.

Maksymilian Leśniewski


Protokół przesłuchania świadka Stanisława Guzowskiego, urodzonego w 1907 roku, mieszkającego w Radomicach, przez sędziego wojewódzkiego delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1970 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Śledztwo w sprawie Adolfa Neskego.

W 1939 roku pracowałem u Czesława Falkowskiego w Lipnie. We wrześniu 1939 roku zaczął się ukrywać u Falkowskiego Izydor Jagielski, który był jego ciotecznym bratem. Ukrywał się on gdzieś do około 1940 roku. Potem opuścił Falkowskiego i ukrywał się w swoim gospodarstwie w Rutkach, gdzie w stodole miał kryjówkę. W 1940 roku pracowałem na jego gospodarstwie, bowiem potrzeba było kogoś do pracy i żona Jagielskiego zatrudniła mnie dlatego, że wiedziałem o tym, że on się ukrywa. Ukrywał się dlatego, że we wrześniu 1939 roku brał udział w „zbieraniu” Niemców, podobnie, jak inni Polacy, więc bał się. W pierwszych dniach września 1939 roku władze polskie internowały pewną ilość obywateli polskich narodowości niemieckiej, którzy zamieszkiwali w Rutkach, wywożąc ich w kierunku na wschód. Po ustaniu działań wojennych na terenie Polski, wszyscy internowani wrócili na swoje gospodarstwa. W akcji „zbierania”, jak nazywano, Niemców i doprowadzenia ich do punktu zbornego w gminie, brał udział również Izydor Jagielski. Ukrywał się ponieważ obawiał się represji ze strony niemieckiej.

Dokładnie już nie pamiętam, czy było to w 1942 czy 1943 roku, ale jesienią Jagielski dostał jakiegoś ataku szału, wyszedł z kryjówki, pobił żonę i teściową, a następnie podpalił zabudowania mieszkalne i gospodarcze. Został zatrzymany przez żandarmów i odwieziony do szpitala w Lipnie razem z rodziną. Niemcy Jagielskiego aresztowali, a później powiesili go na jego polu. Do egzekucji spędzono prawie całą wieś, która miała się przyglądać. Nie było tam jednak jego żony ani rodziny. Kto wykonał egzekucję, tego nie wiem, ale byli to jacyś jeńcy, mieli bowiem włosy ścięte na „zero”. Przed wykonaniem wyroku niejaki Gall z Lipna, którego dobrze znałem sprzed września 1939 roku, bowiem też mieszkałem w Lipnie, odczytał wyrok po niemiecku i polsku i wygłosił przemówienie, w którym powiedział, że wszystkich spotka taka kara, gdy będą robić to, co robił Jagielski. Gall występował w czarnym mundurze SS. Mieszkał chyba w Lipnie, gdzie przed wojną był dekarzem. Przy egzekucji, oprócz Galla, byli również żandarmi niemieccy: Mantay, którego dobrze znałem, bowiem pochodził z Radomic oraz Brudnicki.

Stanisław Guzowski


Protokół przesłuchania świadka Stanisława Wesołowskiego, urodzonego w 1902 roku, mieszkającego w Radomicach, przez sędziego wojewódzkiego delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1965 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie zamordowania w dniu 11 października 1939 roku w lesie pod Ośmiałowem, powiat Lipno, 23 Polaków z Bobrownik i Radomic 1963-1974,sygn. OK By Ds 4/69.

W Radomicach, powiat Lipno, zamieszkuję już od wczesnej młodości. Ojciec podjął pracę w tamtejszym majątku obszarniczym należącym do Tadeusza Świeckiego. Od lat 9 pracowałem również na tym majątku do 1939 roku. We wsi Radomice na wybudowaniach mieszkali również Niemcy, posiadający własne gospodarstwa rolne. Pamiętam jeszcze ich nazwiska. Byli to: Otto Sztokman, Edward Kunke, Andrzej Kran, Szyman, Lamke, Egert, Bilitz, Gustaw Mantej i brat jego Edward Mantej. Edward posiadał gospodarstwo rolne 1 hektar a Gustaw 2,5 hektara. O ile sobie przypominam to Gustaw Mantej posiadał dzieci, dwie dziewczynki. Mantejów znałem dość dobrze. Byliśmy w jednych latach i razem rośliśmy, gdyż zamieszkiwali niedaleko centrum wioski. Chodziliśmy nieraz razem z sobą, mówiliśmy do siebie po imieniu. Edward był muzykiem i grywał po zabawach. Gustaw Mantej odbywał służbę wojskową w wojsku polskim. Potrafili oni dobrze mówić po polsku. Wszyscy wiedzieli, że są oni narodowości niemieckiej i tego przed nami nie ukrywali. Między sobą mówili po niemiecku. Z tytułu ich narodowości niemieckiej nie byli oni szykanowani przez Polaków mieszkających w wiosce, ani przez władze polskie. Współżycie wzajemne między obywatelami narodowości niemieckiej i polskiej były jak najbardziej poprawne, nie dochodziło do żadnych nieporozumień.

W sierpniu 1939 roku zostałem zmobilizowany do wojska. Byłem pod Chojnicami, a potem cały czas w odwrocie do Warszawy. Po kapitulacji Warszawy dostałem się do niewoli niemieckiej. Po dwóch tygodniach zostałem zwolniony i wróciłem do Radomic. Było to na początku października 1939 roku. Z chwilą powrotu do domu dowiedziałem się od tej rodziny, jaki przebieg miały wypadki w Radomicach w związku z zajęciem ich przez Niemców. Z miejscowych Niemców, mieszkających w Radomicach przed wojną, wszyscy pozostali przy życiu. Jedynie jeden z nich, Pankrac, nie powrócił, był prawdopodobnie internowany przez policję granatową. Niemcy mieszkający w Radomicach nosili na rękawach opaski ze swastyką. Nie pamiętam dokładnie daty, kiedy to miało miejsce. Wyszedłem ze swojego mieszkania z wiadrem po wodę. Ponieważ studnia mieściła się po drugiej stronie szosy, stanąłem przy niej i wtedy właśnie zobaczyłem, jak Niemcy prowadzili pod konwojem grupę ludzi. Ludzie ci mieli podniesione ręce złożone na szyi. Było ich około 30. Wokół nich szli Niemcy, mający na cywilnych ubraniach opaski ze swastyką. Mieli przewieszone przez ramię karabiny. Niemców prowadzących grupę tych mężczyzn było więcej niż prowadzonych. Niektórzy z nich mieli na rękawach ubrań cywilnych zielone opaski z drukowanym napisem.

W grupie głównych mężczyzn rozpoznałem mieszkańców Radomic, Zdzisława Gabrielczyka, Kazimierza Deskiewicza, jego brata Wincentego oraz Kazimierza Smagę. Rozpoznałem ich dokładnie, ponieważ stałem od nich w odległości 4-5 m. Jeden z prowadzących Niemców odezwał się do mnie w języku polskim „uciekaj do chałupy, chcesz żebym cię do nich przyłączył”. Z chwilą, kiedy konwój ten minął mnie, przeszedłem z wiadrem po wodę do studni. Nabierając wody zauważyłem, że z tyłu za grupą konwojowanych szedł Gustaw Mantej. Nie zauważył mnie. Niósł ze sobą dwie łopaty. Łopatami tymi podpierał się. Miał oczywiście na rękawie opaskę czerwoną ze swastyką. Ludzi prowadzili w kierunku Lipna. Po około 30 minutach czasu słyszałem strzały karabinowe pojedyncze dochodzące z lasku radomickiego. Odległy jest on od tego miejsca, gdzie stałem w prostej linii około 0,5 km. Krótko po tym, jak widziałem Gustawa Manteja idącego z łopatami, przejechał za nim samochód ciężarowy, kryty plandeką, a za tym samochodem jechał samochód osobowy, prowadzony przez żołnierza niemieckiego. W tym dniu od osób zamieszkałych w Radomicach dowiedziałem się, że w nocy była łapanka. Ci, którzy zostali przez nich zabrani nie powrócili już do swoich domów. Jedynie Antoni Kamiński został przez nich pozostawiony w piwnicy posterunku i następnie, kiedy wrócili z lasu, został przez nich zwolniony.

Na ile słyszałem, to żony zamordowanych następnie dopytywały się u władz niemieckich o swych mężów. Prosiły o możliwość pochowania ich na cmentarzu. Podobno starosta niemiecki odpowiedział im, że tam ich nie ma, i o ile uparcie twierdzą, że tak, można rozkopać, ale same zostaną zastrzelone, jak nie znajdzie się tam zwłok. Pamiętam, że po wyzwoleniu już milicja zainicjowała rozkopanie tego miejsca. Nie znaleziono zwłok, a jedynie ślady wskazujące, że tam dokonano egzekucji. Znaleziono wtedy drobne przedmioty, jak paski, daszki do czapek, kępki włosów.

Pod koniec 1939 roku Gustaw Mantej wstąpił do policji niemieckiej. Był na posterunku w Radomicach. Chodził w mundurze policjanta niemieckiego. Miał również przy sobie psa, dużego i bardzo ostrego. Policjantem był do roku 1944. Następnie został powołany do wojska. W okresie, kiedy pełnił funkcję policjanta na posterunku w Radomicach, dokuczał Polakom, szczególnie tym, którzy mieszkali w innych wioskach. Nie jest mi wiadomym, czy brał bezpośredni udział w zabójstwie Polaków.

Stanisław Wesołowski


Protokół przesłuchania świadka Genowefy Gabrielczyk, urodzonej w 1920 roku, mieszkającej w Radomicach, przez sędziego wojewódzkiego delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1965 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie zamordowania w dniu 11 października 1939 roku w lesie pod Ośmiałowem, powiat Lipno, 23 Polaków z Bobrownik i Radomic 1963-1974,sygn. OK By Ds 4/69.

Gdy miałam rok, rodzice powrócili z USA, gdzie się urodziłam i zamieszkali w Radomicach. Ojciec za oszczędzone pieniądze kupił gospodarstwo rolne 5 hektarów. W miesiącu lutym 1939 roku wyszłam za mąż za Zdzisława Gabrielczyka. Mąż mój przed 1939 rokiem wojsku polskim nie służył. Był jedynie członkiem „Strzelca”. Broni żadnej nie posiadał, a jedynie z tytułu przynależności do tej organizacji, chodził na ćwiczenia, gdzie między innymi uczono ich posługiwać się bronią. We wrześniu 1939 roku, z chwilą wybuchu wojny, mąż nie został zmobilizowany do wojska.

Z chwilą wejścia Niemców na teren Radomic pozostaliśmy na miejscu. 10 października 1939 roku w godzinach wieczornych około 17 przyszedł do naszego mieszkania Gustawa Mantej wraz z innymi nieznanymi mi Niemcami i zabrali mego męża. Gustaw Mantej był mieszkańcem Radomic. Znałam go, jak i mąż, osobiście. Z mężem moim Gustaw Mantej utrzymywał kontakty towarzyskie, mówili nawet sobie po imieniu. Przypominam sobie, że kiedy Gustaw Mantej przyszedł po mojego męża, był ubrany po cywilnemu, miał na rękawie czerwoną opaskę ze swastyką. Miał na ramieniu karabin. Dwaj pozostali Niemcy, byli również po cywilnemu i mieli opaski czerwone ze swastyką na ramionach. Również mieli przy sobie karabiny. Pamiętam, jak Mantej zwrócił się do mojego męża „Zdzichu ubieraj się i chodź z nami”. Mąż spytał się go, po co i dokąd. Odpowiedział „nie pytaj się tylko chodź, a jutro przyjdziesz”. Rzuciłam się mężowi na szyję i zaczęłam płakać. Wówczas Gustaw Mantej odpowiedział, żebym nie płakała, że on jutro wróci. Mąż nałożył na siebie kożuch, miał na nogach długie buty i wyszedł z nimi. Następnego dnia widziałam męża przy posterunku policji niemieckiej, jak stał w gronie innych zatrzymanych. Stali oni całą grupą przy szosie i mieli założone ręce na szyi. Obok nich stała grupa Niemców z karabinami. Między tymi Niemcami widziałam tylko jednego w mundurze wojskowym. Ponieważ liczyłam się z ewentualnym osadzeniem męża w więzieniu, matka moja przygotowała paczkę żywnościową, którą chciałam podać mężowi. Matka moja podeszła do męża i wtedy Gustaw Mantej powiedział jej że „to jest niepotrzebne”. Matka zwróciła się jeszcze do Gustawa Manteja z pytaniem, dlaczego ma przy sobie łopaty. Odpowiedział, że ci zatrzymani idą kopać okopy. Nie pamiętam już, czy Mantej poza łopatami miał przy sobie karabin. Z Niemców miejscowych poza Mantejem widziałam jeszcze Stokmana, Krana, Samulewicza, Pomarynkę, Kitzmana. Jeśli chodzi o liczebność zatrzymanych Polaków, to było ich 24. Pozostali Polacy nie byli mi znani. Byli podobno doprowadzeni z Bobrownik, oddalonych od naszej wsi 13 km. W tej grupie poznałam jeszcze Jana Cymermana, zamieszkałego w Ignackowie. Po kilku minutach Niemcy poprowadzili tę grupę w kierunku Lipna. Prowadząc ich szosą skręcili w kierunku Ośmiałowa do lasu. Ja z matką i innymi pozostałam na podwórzu u Nowackiego, ponieważ Niemcy nie pozwolili nam iść za grupą. Po upływie pół godziny od strony lasu usłyszeliśmy strzały pojedyncze karabinowe.

Niemcy doprowadzili tę grupę i wrócili po około półtorej godziny czasu na posterunek i rozeszli się do domów. Mąż mój, jak i pozostali z Polaków, nie powrócili do swoich domów. Nie ulegało wątpliwości, że zostali oni zamordowani. Mieliśmy jednak jeszcze w pewnym stopniu złudzenia. Na drugi dzień pytałam Gustawa Manteja, gdzie jest Zdzichu. Odpowiedział mi wtedy, że jest w więzieniu w Lipnie. Na drugi dzień poszłam więc do więzienia, aby podać mężowi bieliznę. Wtedy strażnik więzienny, Niemiec oddał mi bieliznę i powiedział, że taki się w więzieniu nie znajduje. Kilka dni później ponownie pytałam Manteja, gdzie jest Zdzichu, bo w więzieniu w Lipnie go nie ma i do kogo strzelali w lesie. Odpowiedział mi, że strzelali do zajęcy. Od tego czasu nie miałam żadnych złudzeń. Jeszcze dodam, że po tej masakrze udałam się do lasku, gdzie zostali zatrzymani Polacy, wraz ze swoją matką, siostrą Deskiewiczów i innymi. Miejsce było świeżo usypane i udeptane. Wzięliśmy kije i sprawdzaliśmy, co się kryje pod świeżo usypaną ziemią. Łatwo wyczuwaliśmy, że były tam przysypane zwłoki ludzkie. Natrafiało się na buty, na ciała. Tylko w obawie przed Niemcami nie mieliśmy śmiałości odkopać zwłok. Chodziliśmy po różnych urzędach w Lipnie i dopytywałyśmy się o naszych. Dotarliśmy nawet do jednego wojskowego. Wygonił nas i był arogancki. Pamiętam, że tego samego dnia do wioski naszej przyjechał ciężarowy samochód. Miejscowi Niemcy zebrali się obok posterunku, wsiedli na samochód i pojechali do lasku radomickiego. Prawdopodobnie zwłoki rozstrzelanych odgrzebali i przewieźli w inne miejsce. Później dowiedziałam się, że do lasu karnkowskiego. W kwietniu 1941 roku zostałam wysiedlona przez Niemców do byłych Prus Wschodnich wraz z matką, dzieckiem i młodszą siostrą. Na gospodarstwo moje wróciłam dopiero po wyzwoleniu.

Genowefa Gabrielczyk


Protokół przesłuchania świadka Juliana Piotrowskiego, urodzonego w 1914 roku, mieszkającego w Lipnie, przez sędziego wojewódzkiego delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1965 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie zamordowania w dniu 11 października 1939 roku w lesie pod Ośmiałowem, powiat Lipno, 23 Polaków z Bobrownik i Radomic 1963-1974,sygn. OK By Ds 4/69.

W chwili wybuchu wojny pracowałem w zarządzie dróg wodnych w Bobrownikach, w miejscu mojego zamieszkania. W Bobrownikach i okolicznych wsiach mieszkali przeważnie Niemcy, a we wsi Bógpomóż Stary i Bógpomóż Nowy oraz w Rybitwach wyłącznie Niemcy, za wyjątkiem jednego Polaka. Byli to przeważnie zamożni rolnicy, u których pracowali wyłącznie Polacy. Przy końcu sierpnia 1939 roku niektórzy Niemcy zostali internowani przez policję państwową i wyprowadzeni w kierunku Włocławka. Żaden z nich nie zginął, wszyscy powrócili do swoich domów.

Po wkroczeniu Niemców do Bobrownik, komisarycznym wójtem został Jakub Müller, z zawodu rzeźnik i rolnik, który był moim bliskim sąsiadem we wsi Bobrowniki. Był on wyjątkowo wrogo nastawiony do ludności polskiej. Mówił biegle po polsku. Chodził w żółtym mundurze, na każdym kroku dokuczał Polakom. Na początku października 1939 roku aresztowano wielu Polaków z Bobrownik i okolicy. Część aresztowanych zwolniono, a resztę zatrzymano w areszcie gminnym. Aresztowań dokonywali miejscowi Niemcy, w ubraniach cywilnych z czerwonymi opaskami ze swastyką na ramieniu i posiadający broń. W ostatnim dniu aresztowań przydzielono im do pomocy pewną ilość żołnierzy niemieckich.

Wśród Niemców, którzy doprowadzali Polaków do aresztu gminnego, widziałem Multzana Brunona i starszego jego brata ze wsi Bógpomóż, Kletza Siergieja z Bobrownik, dwóch braci Prillów ze wsi Piaski, Fehlauera Adolfa z Bobrownik, Adolfa Rabego z Bobrownik, dwóch braci Pokrulów ze wsi Bógpomóż.

W tym czasie, pewnego dnia, w sali zarządu gminnego w Bobrownikach odbyła się rozprawa – posiedzenie, w czasie której skazano aresztowanych Polaków na śmierć. Ponieważ wśród aresztowanych byli obaj moi bracia, Bolesław i Klemens, oraz przyszły mój szwagier Stanisław Dąbrowiecki, często podchodziłem wraz z matką moją pod okno aresztu gminnego, rozmawiając ze wszystkimi aresztowanymi Polakami. W dniu posiedzenia przebywałem również pod oknem aresztu, ale po chwili Jakub Müller kazał mi odejść od okna i usiąść na ławce w ganku budynku gminnego, który prowadził do sali posiedzeń. Sądzę, że z uwagi na dobrą znajomość z Jakubem Müllerem i jego rodziną – moimi sąsiadami, nie zrobiono mi żadnej krzywdy, a nawet pozwolono mi pozostać w ganku budynku. Wiedziano również, że w czasie, gdy internowano Niemców w Bobrownikach, byłem już zmobilizowany.

W salce posiedzeń naokoło siedziała duża ilość Niemców, mieszkańców Bobrownik i okolicy. Trudno mi określić ilość, ale mogło być ich około 50 osób. W środku sali stał stół, przy którym siedział „sąd” w osobach Jakuba Müllera, jego sekretarki Marianny Tomm (szwagierki) z Bobrownik, Woltersdorfa, cieśli z Bobrownik, oraz kilku innych mężczyzn w cywilnych ubraniach, którzy przyjechali tego dnia samochodem do Bobrownik. Posiedzenie prowadził jeden z przyjezdnych, który wygłosił jakieś wstępne przemówienie, w czasie którego odczytał nazwiska ponad 18 osób, zdaje mi się 20. W mundurach nikogo nie widziałem, nosili oni czerwone opaski ze swastyką na ramieniu, względnie oznaki hitlerowskie na klapie marynarki. Do sali posiedzeń doprowadzano każdego z aresztowanych pojedynczo. Doprowadzającym był Herman Hübner z Bobrownik, który był klucznikiem aresztu gminnego.

Od drzwi aresztu do ganku stali cywilni Niemcy miejscowi i każdy z aresztowanych musiał przejść przez szpaler do sali posiedzeń. Aresztowani Polacy wychodzili z aresztu bardzo pobici. W czasie przechodzenia przez szpaler, każdy został ponadto uderzony przez stojących w szpalerze Niemców. Po wejściu na salę Jakub Müller przedstawił każdego po nazwisku i imieniu, po czym inni Niemcy na sali podnosi ręce i podchodzili przed stół, gdzie po złożeniu jakiegoś oświadczenia składali swoje podpisy. Widziałem w kilku przypadkach, że również Müller składał swój podpis. Przypominam sobie, że z żoną składali jakieś oświadczenie i złożyli swoje podpisy, gdy stanął przed stołem mój brat Klemens. Przypominam sobie również, że oświadczenie i podpisy składali Moltzhan i jego zięć Poschadel w czasie, gdy przed stołem stanął mój brat Bolesław. Gdy aresztowani wracali do aresztu zostali ponownie pobici przez Niemców, stojących w szpalerze. Posiedzenie odbyło się w godzinach przedpołudniowych. Po posiedzeniu żony aresztowanych zatrzymały na ulicy Müllera, błagając go o zwolnienie ich mężów. Müller jednak nie wdawał się w żadne rozmowy i pospieszył z otoczeniem do swego domu. Następnego dnia we wczesnych godzinach rannych wywieziono skazanych na śmierć furmankami w kierunku Lipna pod strażą cywilnych Niemców uzbrojonych w broń, wojskowych nie widziałem. Wśród członków eskorty poznałem Moltzana najstarszego syna Maltzanów ze wsi Bógpomóż oraz Prilla, najstarszego z rodziny, który w czasie okupacji był listonoszem w Bobrownikach.

Wywiezienie obserwowałem z pobliskiego ogrodu, przyglądali się temu również niektórzy członkowie rodzin aresztowanych. Jak się tego samego dnia dowiedziałem, aresztowani zostali wywiezieni do Radomic, gdzie dołączono dalszych pięciu Polaków z Radomic, po czym wszystkich rozstrzelano pod Ośmiałowem i pochowano na miejscu stracenia. Dopiero następnego dnia, względnie później, zwłoki w tajemnicy odkopano i wywieziono do karnkowskiego lasu.

Po wojnie, na początku 1945 roku, będąc wówczas funkcjonariuszem Milicji Obywatelskiej, udałem się ze Stefanem Gajewskim z Bobrownik do Karnkowa, gdzie w dwójkę, przy pomocy trzech Niemców, przydzielonych nam przez władze radzieckie, dokonaliśmy odkopania grobu. Zwłoki były w zupełnym rozkładzie, nie można było ich rozpoznać. Poznałem kożuch mojego brata Bolesława, jego buty oficerki, których za cholewą znajdował się różaniec, wręczony mu po aresztowaniu przez jego żonę oraz butelkę od lemoniady z kawą, którą wręczyła mu również żona. Butelka ta była w kożuchu. W kożuchu był także dowód osobisty brata, wprawdzie uszkodzony, lecz z którego można było odczytać jego nazwisko. Poza tym odnalazłem w grobie dokumenty osobiste brata Klemensa, Zdzisława Gajewskiego, Ottona Strąka, Franciszka Echolca i Tadeusza Pupkowskiego. Zwłoki zostały następnie przewiezione do Bobrownik i pochowane w trzech trumnach. Po objęciu przeze mnie urzędowania na posterunku Milicji Obywatelskiej w Bobrownikach, zjawił się tam Czesław Witkowski i dostarczył mi teczkę, znalezioną przez niego w piwnicy budynku, w którym do wybuchu wojny prowadził sklep spożywczy.

Teczka ta znajdowała się w murze piwnicy, w szparze. W budynku tym w czasie okupacji urzędował oddział SS. Żandarmeria znajdowała się w innym budynku. Teczkę tę przeglądałem dokładnie i stwierdziłem, że zawierała ona dokumenty, wymieniające nazwiska wszystkich rozstrzelanych 18 Polaków. Każdy z dokumentów zawierał nazwisko i imię skazańca, powód skazania, podpisy składających oświadczenie oskarżające i podpisy składu „sądu”, wreszcie pieczęć Zarządu Gminnego w Bobrownikach. Przypominam sobie podpisy Jakuba Müllera, Adolfa Podschadela, Moltzana starszego ze wsi Bógpomóż Stary, Moltzana ze wsi Bógpomóż Nowy, Voltersdorfa, żony Voltersdorfa z Bobrownik i wielu innych, których nazwisk nie mogę sobie już obecnie przypomnieć.

Przyczyny wydania wyroku były różne. Bratu Klemensowi zarzucono, że urwał sobie wiśnie z ogrodu Müllera, bratu Bolesławowi, że wskazał policji polskiej miejsce zamieszkania Podschadla i Moltzana, którzy zostali internowani przy końcu sierpnia lub na początku września 1939 roku. Teczkę tę wraz z wstępnym dochodzeniem przeprowadzonym przez posterunek w Bobrownikach, wręczono wkrótce potem zastępcy szefa Służby Bezpieczeństwa w Lipnie. Co się z teczką dalej stało, tego nie wiem. Kilka dni po wyzwoleniu zjawił się w Bobrownikach Podschadel, którego doprowadzono do posterunku MO w Bobrownikach. Po pokazaniu mu teczki Podschadel na odnośnie zapytanie oświadczył, że podpis swój złożył na dokumencie brata Bolesława pod przymusem Jakuba Müllera. Wiem, że Podschadel popełnił samobójstwo, przycinając sobie żyły.

Julian Piotrowski


Protokół przesłuchania świadka Ireny Eichhorst, urodzonej w 1918 roku, mieszkającej w Toruniu, przez sędziego wojewódzkiego delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1969 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie zamordowania w dniu 11 października 1939 roku w lesie pod Ośmiałowem, powiat Lipno, 23 Polaków z Bobrownik i Radomic 1963-1974,sygn. OK By Ds 4/69.

W chwili wybuchu wojny mieszkałam w Bobrownikach u rodziców, którzy posiadali gospodarstwo rolne. W pierwszych dniach października 1939 roku miała miejsce obława na terenie Bobrownik. Brali w niej udział miejscowi Niemcy w ubraniach cywilnych z czerwonymi opaskami ze swastyką na ramieniu oraz jacyś umundurowani osobnicy. Wśród Niemców poznałam Zygmunta Krügiera z Bógpomóż. Zostałam aresztowana z matką moją Heleną oraz Zofią Kwiatkowską. Matkę wypuszczono tego samego dnia, mnie zaś oraz Kwiatkowską osadzono w areszcie gminy. W naszej celi przebywały już wówczas Zofia Buller oraz Pieczkowska, które były zakładnikami za swych mężów oraz Helena Zawadzka, pracowniczka poczty z Bobrownik. Następnego dnia zostałam wezwana do salki zarządu gminnego, gdzie urzędowała jakaś komisja, w skład której wchodzili niemiecki wójt Müller, Lange z Bógpomóż. Na sali znajdowała się również Fryderyka Hübner, która w języku niemieckim wypowiadała pod moim adresem jakieś oskarżenie. Oskarżenie to przetłumaczył mi Müller na język polski. Miałam wyrazić się obraźliwie o Langiem i Müllerze, nazywając ich skurwysynami i hitlerowską bandą. Po przesłuchaniu zostałam odprowadzona do aresztu. Następnego dnia ponownie doprowadzono mnie na salkę zarządu gminnego, gdzie przy stole urzędowała komisja z Jakubem Müllerem, Langem i esesmanem w czarnym mundurze. Siedziała także pewna ilość żołnierzy niemieckich, którzy się przesłuchiwali. Müller odczytał mi protokół w języku niemieckim, tłumacząc go jednocześnie na język polski. Zawierał on oskarżenie o którym wyżej wspomniałam. W czasie przesłuchiwania obecni byli matka moja i brat Jan Wiśniewski. Müller w pewnej chwili oświadczył do mnie, że należałoby mnie za te przewinienia rozstrzelać. Esesman wyraził się, że mam szczęście, że jestem kobietą, bo gdyby to był mężczyzna, spotkała by go za to kara śmierci. Po tych słowach zwolniono mnie z tym, że przez miesiącu musiałam się meldować u Müllera. Po miesiącu wręczono mi pismo, zawierające podpis Obersturmbanführera Bahmanna, zwalniające mnie z aresztu. Kiedy zostali przesłuchani Polacy, którzy zginęli pod Ośmiałowem, tego nie wiem.

Irena Eichhorst


Protokół przesłuchania świadka Jana Dąbrowieckiego, urodzonego w 1898 roku, mieszkającego w Bobrownikach, przez sędziego wojewódzkiego delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1969 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie zamordowania w dniu 11 października 1939 roku w lesie pod Ośmiałowem, powiat Lipno, 23 Polaków z Bobrownik i Radomic 1963-1974,sygn. OK By Ds 4/69.

Przed wojną mieszkałem w Kosowie Poleskim, gdzie służyłem w Policji Państwowej. Po wybuchu wojny 5 października 1939 roku wróciłem w rodzinne strony do Bobrownik, gdzie miałem zamiar spędzić okres wojny. Zamieszkałem u mego ojca. Następnego dnia w godzinach rannych zjawił się u mnie osobiście mi znany Herman Hübner z Bobrownik, mówiąc, że mam się natychmiast zgłosić w gminie u burmistrza Jakuba Müllera. Hübner ubrany był w cywilne ubranie, nosząc na ramieniu czerwoną opaskę ze swastyką. W budynku gminnym przyjął mnie niejaki Werner, młodzieniec w czarnym mundurze, zamieszkały w Bógpomóż Stary. Na powitanie zaczął mnie bić pięściami, mówiąc coś po niemiecku. Zrozumiałem tylko, że nazywał mnie polskim bandytą, że jestem policjantem. Gdy wszedł do pokoju Müler, nie pozwolił mnie dalej bić. Następnie odprowadzono mnie do aresztu, gminnego, gdzie zastałem Tadeusza Pupkowskiego i Bolesława Kłonowskiego. Areszt gminny składał się z dwóch pomieszczeń, w drugim przebywały kobiety. W pokoju gminnym przebywał również Herman Rosal w czarnym mundurze z Bobrownik.

Każdego dnia doprowadzono dalszych Polaków tak, że przy końcu było nas około 40 mężczyzn. W tym czasie niektórych zwolniono po przesłuchaniu. Aresztowano również niektórych członków rodziny, jako zakładników i to do czasu aresztowania odpowiedniej osoby z rodziny. Na przykład aresztowano Stanisława i Zenona Gajewskich, dwóch braci, a po aresztowaniu ich brata Zdzisława, ich zwolniono. Wśród aresztowanych znajdowali się wszyscy ci, którzy zostali w dniu 11 października 1939 roku wywiezieni i następnie rozstrzelani. Było ich 18. W przeddzień wywiezienia zostali oni kolejno doprowadzeni do salki, z której wracali pokrwawieni do aresztu. Zachowywali milczenie, gdyż zakazano im mówić, co się działo na salce. Jedynie mój brat stryjeczny Józef Dąbrowiecki zwierzył mi się, że go zbili pałkami gumowymi. W tym czasie dochodził do okna aresztu wiele razy Herman Rosal, wołając do nas, że szubienica jest już dla nas gotowa, będziemy powieszeni. W ten sam sposób wyrażał się Prill z Piasek.

Tego samego dnia również ja zostałem przesłuchany. Na salce gminy przy stole siedziało czterech mężczyzn. Posiedzenie to prowadził oficer niemiecki, którego tytułowano Herr Hauptamnn, i który języka polskiego nie znał. Poza tym przy stole siedział Jakub Müller oraz asystowało dwóch żandarmów. Przy stole siedział również Otto Tomm, który przed wojną był nauczycielem w niemieckiej szkole w Rybitwach, przenosząc się w czasie okupacji i do Bobrownik. Siedział również żandarm, który pełnił funkcję tłumacza. Na salce poza tym przebywała większa ilość miejscowych Niemców w czarnych mundurach i w ubraniach cywilnych z opaskami czerwonymi na ramieniu. Zapytano mnie, czy traktowałem niewłaściwie mniejszość niemiecką w Polsce. Odpowiedziałem przecząco, wyjaśniając, że pracując jako policjant na kresach, nie miałem tam do czynienia z Niemcami, bo ich tam nie było. Jednocześnie wskazałem na kilku Niemców obecnych na salce, prosząc, by wydali o mnie opinię. Pierwszy odezwał się Herman Lottis, oświadczając, że mnie dobrze zna i że nikomu krzywdy nie zrobiłem. Stawał w mojej obronie także Berg z Rybitw, który był dobrym znajomym mojego ojca. Tłumacz pouczył mnie, że mam się do osobników siedzących przy stole zwracać jak do sądu, bo to jest sąd. Przez tłumacza oświadczono mi, że jestem wolny, z tym, że mam się 2 razy dziennie zgłaszać w gminie. Gdy opuszczałem budynek gminy, była już późna noc. Tej samej nocy, przebywając w mieszkaniu, widziałem, jak pewną ilość mężczyzn wywożono furmankami w kierunku Lipna. Twarzy rozpoznać nie mogłem, gdyż wszyscy leżeli twarzą do dołu. Dopiero potem dowiedziałem się, że zostali oni rozstrzelani pod Ośmiałowem.

Jan Dąbrowiecki


Protokół przesłuchania świadka Stanisława Kopcewicza, urodzonego w 1904 roku, mieszkającego w Toruniu, przez sędziego wojewódzkiego delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1970 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie zamordowania w dniu 11 października 1939 roku w lesie pod Ośmiałowem, powiat Lipno, 23 Polaków z Bobrownik i Radomic 1963-1974,sygn. OK By Ds 4/69.

W gminie Bobrowniki pracowałem jako sekretarz gminny od 1 kwietnia 1932 roku aż do chwili wkroczenia wojsk niemieckich. Gmina Bobrowniki zamieszkana była w większości przez Niemców. Stosunek ten wynosił około 85% ludności niemieckiej. Niemcy mieszkali na najlepszych gruntach i byli w stosunku do Polaków zamożniejsi. Stosunek współczesnych władz Polski, jak również ludności polskiej do Niemców, był bardzo dobry i poprawny. Korzystali oni z takich samych praw i swobód, jakie przysługiwały Polakom, mieli także własne szkoły.

Po wkroczeniu wojsk niemieckich do Bobrownik stosunek Niemców do Polaków zmienił się. Miejscowa ludność niemiecka razem z władzami niemieckimi zaczęła szykanować ludność polską. Aresztowania Polaków były na porządku dziennym i załatwianie przy tym ich osobistych porachunków. Terror ten nasilał się z dnia na dzień. Właściwe prześladowania Polaków zaczęły się jednak dopiero po powrocie Niemców, którzy byli po wybuchu wojny przez władze polskie internowani i kiedy burmistrzem gminy Bobrowniki został Jakub Müller, który przed wybuchem wojny był rzeźnikiem. Wszyscy internowani Niemcy wrócili do swoich domów. W parterowym budynku zarządu gminnego, który położony był przy Rynku w Bobrownikach, zajmowałem mieszkanie służbowe. Biura zarządu gminnego, położone obok mojego mieszkania, składały się z dwóch pomieszczeń z tym, że prowadziło do nich z korytarza tylko jedno wejście. Od biura oddzielały mnie ściana i wspólny korytarz, który również prowadził do mego mieszkania. Na podwórzu znajdował się budynek gospodarczy, w którym mieścił się areszt gminy, składający się z korytarza i dwóch cel.

W pierwszej połowie października 1939 roku aresztowano około 20 osób z Bobrownik i pobliskich wsi, których osadzono w areszcie gminnym. Pewnego wieczoru przyprowadzono kolejnych aresztowanych do biura zarządu gminnego, tam ich niemiłosiernie katowano, o czym świadczyły odgłosy krzyków, jęków, hałasów i bicia. Następnie wyprowadzono aresztowanych z powrotem do aresztu, co obserwowałem przez okno mojego mieszkania. Następnego dnia odbył się w biurze zarządu gminnego w pierwszym pokoju położonym przy wejściu z korytarza jakiś sąd nad aresztowanymi. Aresztowanych po kolei sprowadzano z aresztu do biura, popychając, biją, znieważając. Patrząc z ukrycia za oknem mego mieszkania, widziałem, że doprowadzono wówczas około 20 osób. Słyszałem głos Müllera, który kierował całością. Posiedzenie trwało około 2-3 godziny, po czym odprowadzono aresztowanych z powrotem do aresztu gminnego. Potem dowiedziałem się, że w tym czasie odbyła się jakaś rozprawa, „sąd”, na którym zapadały wyrok śmierci.

Tego samego dnia, późnym wieczorem, obudzony dziwnym ruchem ze snu, usłyszałem pukanie do drzwi budynku gminnego, które zostały otwarte przez przebywających tam Niemców, trzymających straż nad osobami aresztowanymi. Przyjechało kilku umundurowanych Niemców, nie pamiętam, czy to byli żołnierze, żandarmi, czy też gestapowcy. Przyjechać musieli chyba furmankami, ponieważ gdyby przyjechali samochodami, byłbym to niewątpliwie zauważył. Dopiero później dowiedziałem się, że samochody utknęły między Bobrownikami, a Radomicami. Przypominam sobie, że po krótkim czasie zjawił się tam Müller, którego poznałem po głosie. Następnie podjechały pod budynek wozy chłopskie, po czym wyprowadzano z aresztu po dwóch mężczyzn, którzy się musieli do wozów kłaść twarzą do desek. Mogłem to dokładnie zaobserwować, posługiwano się bowiem latarkami. Usłyszałem jakieś rozmowy, z których wynikało, że wywozi się ich na rozstrzelanie. Znam trochę język niemiecki. Po załadowaniu aresztowanych mężczyzn, furmanki odjechały. Dowiedziałem się po tym, że wszystkich rozstrzelano w lesie pod Ośmiałowem.

Jednym ze współsprawców mordu 18 Polaków pod Ośmiałowem był Jakub Müller. Mówił mi o tym nieżyjący dzisiaj kolega Pietrkiewicz z Bobrownik, który przez cały czas okupacji pracował w gminie Bobrowniki. Posterunek żandarmerii niemieckiej miesił się w budynku, w którym przed wojną urzędowała policja państwowa. Znajdował się przy ulicy Lipnowskiej. w budynku, w którym przed wojną Witkowski prowadził sklep, położony przy ulicy przed Rynkiem, mieściła się jakaś jednostka, trudno mi jednak podać, kto tam urzędował.

Wiem, że kierownikiem jednoosobowej niemieckiej szkoły w Rybitwach, miejscowości położonej w odległości około 3 kilometrów od Bobrownik, był Tomm, który mógł wówczas liczyć lat około 25. W Bobrownikach zamieszkiwał od około 1935 roku niemiecki nauczyciel Artur Liedtke, którego władze polskie szkolne zwolniły z pracy nauczyciela, o ile sobie przypominam, w jakiejś miejscowości położonej w powiecie włocławskim. Pomagał on, po zwolnieniu go, przy prowadzeniu restauracji w Bobrownikach, której właścicielem był jego ojciec. Trudno mi powiedzieć, czy jeden z nich, czy też obaj, brali udział w akcji likwidacji Polaków.

Miejscowi Niemcy, należący do Selbstschutzu, chodzili w cywilnych ubraniach z czerwoną opaską ze swastyką na ramieniu. Komendantem był Zygmunt Krügier, brat Alberta Krügiera ze wsi Bógpomóż, który, chodząc w mundurze czarnym, urzędował w Bobrownikach. Nieraz go widziałem, a nawet z nim rozmawiałem, gdy przychodził do budynku zarządu gminnego.

Stanisław Kopcewicz


Protokół przesłuchania świadka Stanisławy Traczykowskiej, urodzonej w 1911 roku, mieszkającej w Łążynie, przez sędziego wojewódzkiego delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1972 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne sprawy zabójstwa w dniu 29 listopada 1944 roku w lesie czernikowskim, gmina Czernikowo, powiat toruński, Benedykta Błaszkiewicza przez Niemców idących na rękę władzy państwa niemieckiego, sygn. S 6/72.

W 1937 roku sprowadziłam się z mężem moim Benedyktem Błaszkiewiczem do Łążyna, pow. Toruń, gdzie nabyliśmy parcelę wielkości około 10 ha. Mąż mój urodził się w 1903 roku we wsi Wilczewko, powiat Rypin. W 1941 roku, w porze zimowej, mąż mój ubił około 100 kg wieprza, nie mając na to zezwolenia. Około 20 kg mięsa odstąpił niejakiemu Cichewiczowi z Kawęczyna, który miał się za to postarać dla nas jakieś materiały. Cichewicza po drodze zatrzymała żandarmeria, której na żądanie wyjawił, skąd nabył mięso. Żandarmi w obecności Cichewicza przeprowadzili u nas rewizję domową, pod naszą nieobecność, ponieważ w tym czasie przebywaliśmy na gościnie Działyniu. Gdy wróciliśmy do domu, zjawił się w naszych zabudowanie żandarm z Lubicza (Łążyn należał do posterunku w Lubiczu, Kawęczyn natomiast do posterunku w Czernikowie), na którego widok mąż mój uciekł i następnie aż do listopada 1944 roku ukrywał się u krewnych w powiecie rypińskim.

Od chwili ucieczki męża komendant posterunku w Czernikowie bardzo często przychodził do mnie, wypytując się o miejsce pobytu męża. Ponieważ nie uczyniłam zadość jego żądaniu, każdorazowo bił mnie, kopał, znęcają się nade mną. Mąż mój od czasu do czasu odwiedzał nas na parę dni. Zjawił się w listopadzie 1944 roku, 28 listopada, natknął się na niego komendant posterunku z Czernikowa na podwórzu. Mąż uciekał w pole, lecz na skutek oddanych w jego kierunku strzałów zatrzymał się. Został aresztowany i wywieziony do Czernikowa. Ja z matką również zostałam wówczas przewieziona do Czernikowa, gdzie nas przetrzymywano przez kilkanaście godzin. Wracając tego samego dnia przed południem do domu, gdy znalazłam się około 1 km od Czernikowa, usłyszałam jeden strzał karabinowy, odgłosy dochodziły od strony lasu.

Trzeciego dnia po tym zjawił się w moim mieszkaniu Kazimierz Konopka i opowiadał mi, że mąż mój został zastrzelony przed komendanta posterunku w Czernikowie. Według jego opowiadania grób miała wykopać Maćkiewiczowa z Czernikowa. Udałam się natychmiast do Maćkiewiczowej, która fakt ten potwierdziła, mówiąc, że przechodząc przypadkowo koło lasu, została zatrzymana przez komendanta posterunku żandarmerii w Czernikowie, który wręczył jej łopatę i kazał wykopać dół, do którego wrzucili razem mego męża. Przy rozstrzelaniu obecna nie była, ani mego męża poprzednio nie znała. Wskazała mi miejsce pochowania zwłok, gdzie przy drzewie wycięła część kory dla zaznaczenia miejsca.

W lutym 1945 roku, po wyzwoleniu, zezwolono mi na ekshumację zwłok, które z miejsca poznałam. Otrzymał on strzał w tył głowy. Pochowałam go następnie na cmentarzu w Łążynie. Nazwiska komendanta posterunku żandarmerii podać nie mogę, wiem, że nazywano go potocznie „Wielki Józef”. Był to mężczyzna wysoki, dobrze zbudowany, w wieku około 30 lat. Gdy mnie przesłuchiwał, posługiwał się tłumaczem.

Stanisława Traczykowska


Protokół przesłuchania świadka Feliksy Bogdalskiej, urodzonej w 1910 roku, mieszkającej w Tychach, przez prokuratora Prokuratury Wojewódzkiej w Katowicach na zlecenie Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1972 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne sprawy zabójstwa w dniu 29 listopada 1944 roku w lesie czernikowskim, gmina Czernikowo, powiat toruński, Benedykta Błaszkiewicza przez Niemców idących na rękę władzy państwa niemieckiego, sygn. S 6/72.

Przed wojną, jak i w czasie okupacji, mieszkałam wraz z mężem i pięciorgiem dzieci we wsi Kawęczyn, powiat Lipno. Po zakończeniu działań wojennych, we wrześniu 1939 roku, został utworzony we wsi Czernikowo, powiat Lipno posterunek żandarmerii niemieckiej. Czernikowo oddalone jest od Kawęczyna około 6 km. Komendantem posterunku w Czernikowie był Niemiec, którego nazywano powszechnie „Wielki Józef”, a którego nazwiska nie znam. Był to mężczyzna wysokiego wzrostu, dobrze zbudowany, w wieku około 30 do 35 lat, ciemny blondyn. Był on komendantem przez cały okres okupacji i był postrachem wszystkich, gdyż kiedykolwiek pojawił to na terenie wsi, to zawsze kogoś musiał pobić bez żadnego powodu. Ludzie wówczas przed nim uciekali i kryli się.

            Jesienią 1939 roku komendant Wielki Józef aresztował mego męża Stanisława Bogdalskiego oraz małoletniego Stanisława Augusta, a następnie wysłał ich na przymusowe roboty do Królewca. W czerwcu 1944 roku mąż został osadzony w obozie koncentracyjnym Gross Rosen, lecz nie wiem w jakich okolicznościach był aresztowany. Mąż mój z obozu nie powrócił i pomimo poszukiwań nie zdołałam uzyskać żadnej informacji o nim. Prawdopodobnie zginął w obozie koncentracyjnym.

Pamiętam, jak w listopadzie 1944 roku po południu przyszedł do mnie do domu mężczyzna ubrany w granatowy kombinezon, w wieku około 30 lat i jak się wówczas okazało był to jeniec angielski, który uciekł z obozu z Torunia. Jak wówczas zrozumiałam szedł on w kierunku Warszawy. Po otrzymaniu u mnie posiłku i ostrzeżeniu go, by uważał, gdyż naokoło jest wielu Niemców, po około 2 godzinach udał się torami w kierunku na Warszawę. Na drugi dzień rano dowiedziałam się od ludzi, że jeńca tego złapali, a złapał go sam komendant Wielki Józef i po przebyciu nocy na posterunku Czernikowo został następnie wyprowadzony i w polu w krzakach zestrzelony, lecz nie wiem dokładnie przez kogo. W każdym razie został on pochowany na cmentarzu w Czernikowie. Jak sama widziałam na pogrzeb ten przyjechała delegacja jeńców angielskich z wieńcami z obozu z Torunia. Po wojnie zwłoki tego jeńca zostały zabrane prawdopodobnie do Anglii.

Feliksa Bogdalska


Protokół przesłuchania świadka Lucjana Pierzgalskiego, urodzonego w 1904 roku, mieszkającego w Osówce, przez sędziego wojewódzkiego delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1972 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne sprawy zabójstwa w dniu 29 listopada 1944 roku w lesie czernikowskim, gmina Czernikowo, powiat toruński, Benedykta Błaszkiewicza przez Niemców idących na rękę władzy państwa niemieckiego, sygn. S 6/72.

W czasie okupacji mieszkałem w Czernikowie. Na posterunku żandarmerii w Czernikowie urzędowało wówczas trzech żandarmów: komendant Zimmer, którego przezywano „Duży Józef”, jego zastępca Grossman i żandarm Hammermeister. Komendant Zimmer mógł mieć lat około 30. Językiem polskim nie władał. Jego zastępca Grosman był człowiekiem już starszym, jak mi matka moja opowiadała, urzędował on już jako żandarm w czasie I wojny światowej w Czernikowie. Znał on język polski. Hammermeister był młodszy, liczyć mógł około 30 lat, władał językiem polskim. Stosunek Grossmana i Hammermeistra do Polaków był na ogół dobry. Krzywdy nikomu nie zrobili. Natomiast komendant Zimmer uchodził jako człowiek, który bez litości znęcał się nad Polakami.

Kiedyś, było to latem 1944 roku, zostałem posądzony o kradzież psa na szkodę jakiegoś rolnika Niemca. Nie było to prawdą. Wezwany zostałem na posterunek, gdzie komendant Zimmer zbił mnie pięściami, a gdy upadłem na ziemię kopał mnie. Wreszcie zaprowadził mnie na strych posterunku, gdzie związał mi z tyłu ręce łańcuchem i podciągnął mnie poprzez belki do góry, tak, że stopy moje zaledwie palcami sięgały do podłogi. Tak musiałem wisieć od wieczora aż do popołudnia dnia następnego. Dopiero przyjście Grossmana spowodowało zdjęcie mnie z tej belki.

W 1945 roku, gdy pracowałem jako funkcjonariusz MO w Czernikowie, zgłosił się nieznane już mi dzisiaj z nazwiskami dwie kobiety, zgłaszając, że w lesie w zagajniku w Zimnym Zdroju pochowane są zwłoki 14 letniego chłopca z Zimnych Zdrojów, nazwiskiem Gołębiewski. Udałem się z tymi kobietami na miejsce, gdzie odkopaliśmy jego zwłoki. Nie pamiętam, czy ktoś z rodziny chłopca był przy tym obecny. Zwłoki te nie wykazywały śladów postrzałów, były bardzo zmasakrowane, czaszka rozbita. Tego samego dnia przewieziono zwłoki do Czernikowa, gdzie zostały pochowane na tamtejszym cmentarzu. Kobiety, które były na posterunku, opowiadały mi, że były świadkami, jak komendant Zimmel prowadzący chłopca tego z Zimnych Zdrojów na posterunek w Czernikowie po drodze pobił go do tego stopnia, że chłopiec zmarł. Kobiety te musiały z nakazu komendanta zwłoki chłopca pochować w pobliskim lesie. O ile sobie przypominam, wypadek ten miał według opowiadania tych kobiet miejsce przy końcu 1944 roku. Sam zresztą się przekonałem, że zwłoki nie mogły długo leżeć w grobie.

Lucjan Pierzgalski


Protokół przesłuchania świadka Stanisława Kryski, urodzonego w 1907 roku, mieszkającego w Lipnie, przez sędziego wojewódzkiego delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1969 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Protokoły przesłuchania świadków w sprawie zbrodni dokonanych przez Selbstschutz i Wehrmacht jesienią 1939 roku w Radomicach, w Suminie i Lipnie (1968), sygnatura DK By Ds 4/69.

W Lipnie mieszkam od 1938 roku. 1 września 1939 roku zostałem powołany do Wojska Polskiego. Wróciłem do Lipna dopiero po kapitulacji Warszawy 16 października 1939 roku. Znałem osobiście Alfreda Wittersheima, mieszkał on razem ze swoim ojcem, prowadząc z nim jako technik budowlany przedsiębiorstwo murarskie w Lipnie. Był obywatelem polskim, narodowości niemieckiej. Gdy wróciłem do Lipna, Wittersheim pełnił funkcję kierownika zakładu energetycznego w Lipnie, następnie objął stanowisko budowniczego w Starostwie Lipnowskim. W tym czasie chodził w czarnym mundurze SS, przychodząc w tym mundurze również do pracy. Czy należał także do Gestapo, tego zeznać nie mogę. Nieraz widziałem go również w mundurze partyjnym członka NSDAP (żółty kolor ubrania, żółty krawat i czapka okrągła z szerokim dnem).

Pewnego razu, było to przy końcu października 1939 roku, przebywając w magazynie zakładu energetycznego, w którym pracowałem jako elektryk, podsłuchałem rozmowę, która toczyła się między Wittersheimem, Ryszardem Lipertem i Leonardem Semrau, również pracownikami tego zakładu. Język niemiecki znałem słabo, ale ponieważ Lipert i Semrau także słabo władali niemieckim, rozmowa między nimi toczyła się w języku polskim. Cała trójka wyraziła się, że następnego dnia będą rozstrzeliwać 10 Polaków przybywających w więzieniu w Lipnie. Pamiętam jak Wittersheim wyraził się: „musimy się umówić, jak będziemy strzelać, ja będę strzelał prosto w łeb”. Zaznaczam, że Lipert i Semrau nosili również czarne mundury SS. Następnego dnia, gdy we wczesnych godzinach rannych udałem się do pracy i znalazłem się w pobliżu sądu, zostałem zatrzymany przez znanego mi Olenza, który skierował mnie na boczną drogę. Olenz chodzi również czarnym mundurze SS, jego ojciec był z zawodu stolarzem. W pobliżu zauważyłem większą ilość Niemców w czarnych mundurach. Znałem ich z widzenia, byli to volksdeutsche z Lipna. Gdy znalazłem się następnie w odległości około 200 m usłyszałem serię strzałów z kierunku szpitala, położonego niedaleko od sądu. Jak się potem dowiedziałem, rozstrzelano wówczas 10 Polaków. Kto został wówczas rozstrzelany, tego nie wiem. Obwieszczenia żadnego nie było. Tego samego dnia około godziny 9 cała trójka przyszła do pracy pijanych. W mojej obecności Wittersheim powiedział, że każdy miał swojego do rozstrzału, wyrażając się: „mój, jak dostał, to się zwinął i nawet nie drgnął”, a kierując się do mnie odezwał: „i ciebie też to czeka, będziemy do was strzelać, jak do psów”. Mówili także do siebie, że trzeba będzie jeszcze rozwalić Gizińskiego, który był nauczycielem, a którego znałem osobiście. Po tej rozmowie wyszedłem, chcąc uprzedzić i Gizińskiego. Oświadczyłem, że idę w teren dokonać naprawy urządzeń elektrycznych. Udałem się wprost do Gizińskiego, który przebywał u swojego teścia Ludwika Milewskiego, i powiedziałem mu co słyszałem. Jak mi tego samego dnia mówił teść Gizińskiego, wieczorem zjawili się Wittersheim i Lipert, by go aresztować.

Wiem, że na terenie Lipna istniała organizacja Selbstschutz, a członkowie jej nosili zielone opaski na ramieniu z napisem Selbstschutz. Widziałem Wittersheima w cywilnym ubraniu z zieloną opaską, gdy wróciłem w październiku 1939 roku do Lipna.

Stanisław Kryska


Protokół przesłuchania świadka Stanisława Gołębiewskiego, urodzonego w 1913 roku, mieszkającego w Kikole, przez sędziego wojewódzkiego delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1969 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Protokoły przesłuchania świadków w sprawie zbrodni dokonanych przez Selbstschutz i Wehrmacht jesienią 1939 roku w Radomicach, w Suminie i Lipnie (1968), sygnatura DK By Ds 4/69.

Przed wojną ojciec mój Franciszek Gołębiewski prowadził w Jarczechowie własne gospodarstwo rolne. Na gospodarstwie tym mieszkałem wraz z żoną, poza tym mieszkał tam mój szwagier Jan Sławkowski. Byliśmy robotnikami i chodziliśmy do pracy u okolicznych gospodarzy. W naszej wsi Jarczechowo mieszkał tylko jeden Niemiec, Michał Winter, właściciel małego gospodarstwa rolnego, który wraz z synem swoim został internowany przez władze polskie, o ile sobie przypominam przez wojsko. Już po kilku dniach obaj wrócili do domu. W sąsiedniej wsi Suminie mieszkała większa ilość Niemców, zamożnych właścicieli gospodarstw rolnych. Również w Suminie władze polskie dokonały aresztowań Niemców w pierwszych dniach wojny. Tylko jeden z nich nie wrócił do domu. Co się z nim stało, tego nie wiem. Niemcy ci po powrocie do swoich wiosek odgrażali się Polakom, że ich aresztowano i źle traktowano w czasie marszu w kierunku Łowicza.

Pewnej niedzieli we wrześniu 1939 roku, 23 lub 24 września, aresztowano kilku Polaków z Sumina i Jarczechowa: Józefa Kacprowicza, Władysława Kacprowicza, Klemensa Kuziemkowskiego, Antoniego Majewskiego, Jerzego Majewskiego, Zenona Majewskiego, Jana Sławkowskiego, Kazimierza Wojciechowskiego oraz mnie. Kacprowiczowie byli braćmi, a Majewski Antoni był ojcem Jerzego i Zenona. Aresztowania dokonali obywatele Sumina narodowości niemieckiej: Ryszard Bąkowski, Albert Hoffman, Hapke, Edward Samulewicz, Moltzan. Niemcy ci byli w ubraniach cywilnych z czerwonymi opaskami na rękawach ze swastyką, uzbrojeni w broń myśliwską i krótką. Przyczyny aresztowania nie podali nam. Aresztowanie rozpoczęło się w niedzielę około 16 i trwało do 22. Wszystkich nas ulokowano w oborze rolnika Hapkiego w Suminie, którą zamknięto na klucz. Wszyscy byliśmy jak najlepszej myśli, sądziliśmy, że będziemy przesłuchani i zwolnieni. Niemców tych dobrze znaliśmy i żyliśmy z nimi przed wojną w najlepszej zgodzie, mówiliśmy sobie nawet po imieniu.

W poniedziałek nad ranem około godziny 4 wyprowadzono nas wszystkich z obory i załadowano na jeden wóz, po czym ruszyliśmy w kierunku Lipna. Drugą furmanką jechali Niemcy, którzy nas aresztowali. Przyjechało także do Sumina 10 umundurowanych Niemców rowerami i asystowało nam w czasie jazdy. Czy to byli żołnierze niemieccy, czy żandarmi, tego nie wiem, przypominam sobie, że nosili zielone mundury. Około 3 km przed Lipnem kazano nam wysiąść, po czym prowadzono nas trójkami do więzienia w Lipnie. Nie byliśmy związani. W więzieniu przebywaliśmy do około 16, po czym zaprowadzono nas do budynku starostwa. Wprowadzono nas na salę, gdzie przy stole siedział niemiecki oficer. W czasie z tego „sądu” obecni byli ci, którzy nas aresztowali. Oficer niemiecki posługiwał się tłumaczem, również żołnierzem. Całe to posiedzenie trwało około 15 minut. Nie odebrano od nas żadnych wyjaśnień, ani nie oskarżano nas. W pewnym momencie oficer odczytał jakiś dokument, który został nam przetłumaczony na język polski. Wynikało z niego, że zostaliśmy skazani na śmierć za to, że w czasie wycofywania Wojska Polskiego aresztowaliśmy Niemców z Sumina. Wszyscy oświadczyliśmy, że nie braliśmy udziału w żadnej akcji skierowanej przeciwko Niemcom. Naszej obrony w ogóle nie przetłumaczono oficerowi niemieckiemu i kazano nam opuścić salę. Oświadczono nam, że wyrok śmierci będzie wykonany następnego dnia o 6 rano. Następnie prowadzono nas ponownie do starostwa. Szliśmy pod konwojem żołnierzy, uzbrojonych w karabiny. Gdy znaleźliśmy się około 30 m przed więzieniem, niespodziewanie wyskoczyłem z szeregu, szedłem jako ostatni, i wpadłem przez otwartą bramę do ogrodu. Oddano w moim kierunku kilka strzałów, które chybiły. Od tego czasu ukrywałem się, lecz w styczniu 1940 roku aresztowano mnie ponownie. Aresztowali mnie wówczas Ryszard Bąkowski oraz Samulewicz. Mimo, że związano mi ręce sznurkiem, zmyliłem czujność żandarma i ponownie uciekłem, rozwiązując uprzednio ręce.

Stanisław Gołębiewski


Protokół przesłuchania świadka Mirosława Kukowskiego, urodzonego w 1918 roku, mieszkającego w Lipnie, przez sędziego wojewódzkiego delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1969 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Protokoły przesłuchania świadków w sprawie zbrodni dokonanych przez Selbstschutz i Wehrmacht jesienią 1939 roku w Radomicach, w Suminie i Lipnie (1968), sygnatura DK By Ds 4/69.

W chwili wybuchu wojny mieszkałem w Lipnie i byłem studentem. Po wybuchu wojny ewakuowałem się w kierunku Warszawy, wróciłem 24 września 1939 roku. Działała wówczas w całej pełni organizacja Selbstschutzu, która dokonywała licznych aresztowań. Kto był komendantem Selbstschutzu, tego dzisiaj nie pamiętam. Przypominam sobie natomiast nazwiska członków tej organizacji. Byli to mieszkańcy Lipna, narodowości niemieckiej: Mikołaj Dymitryszyn, który zjawił się na terenie Lipna krótko przed wojną, trudno mi powiedzieć, czym się zajmował; Gall, robotnik z zawodu, a w czasie okupacji urzędnik policji kryminalnej, prawa ręka komisarza Krelego; Wittersheim Alfred, technik budowlany; Lipert, pracownik elektrowni; Semrau, robotnik; Aleksander Olens, bez zawodu, oficer rezerwy Wojska Polskiego; Gustaw Olens, ślusarz, pracował w warsztacie swojego ojca; Lidke Erhard, syn nauczyciela z Baran, absolwent liceum; Halex, robotnik i jego brat także robotnik; Jabs, robotnik i jego brat także robotnik; Karol Kaman, stolarz, późniejszy burmistrz Lipna; Kaman, pracownik tartaku. Członkowie Selbstschutzu chodzili w cywilnych ubraniach z zieloną opaską z czarnym napisem Selbstschutz na lewym ramieniu. Wymienieni brali udział w aresztowaniach Polaków oraz egzekucjach. W okresie od września do listopada a nawet grudnia 1939 roku widziałem kilka razy, jak z więzienia lipnowskiego przy ul. Gdańskiej wywożono Polaków nieznanych mi z nazwiska ciężarówką, która stała tyłem do bramy więziennej tak, że widziałem wchodzących mężczyzn. Jednego z nich poznałem, był to Wenderlich, imienia nie pamiętam, był mi znany z boiska piłkarskiego. Razem z nimi wsiadali członkowie Selbstschutzu. Samochody wyjeżdżały w kierunku Karnkowa.

W budynku, w którym mieszkałem w Lipnie, mieściła się komenda Selbstschutzu, w dawnym lokalu Powiatowej Komendy Policji Państwowej. Po każdej egzekucji ubrania pomordowanych przywozili do swojej komendy członkowie Selbstschutzu i dzielili się nimi. Po jednej z egzekucji, w której zginął Wenderlich, poznałem jego jasne spodnie w przynoszonych rzeczach. Wszyscy wyżej wymienieni brali także udział w masowych aresztowaniach, które miały miejsce 10 kwietnia 1940 roku, kiedy to z Lipna i okolic aresztowano około 110 osób. Wiem z opowiadań, że pracownikiem Gestapo w Lipnie był niejaki Kauer, na którego upozorowany napad posłużył za przyczynę rozstrzelania 10 Polaków w Lipnie 3 listopada 1940 roku. Listę rozstrzelanych ułożył Gall, który się tym publicznie chwalił. Pierwszym oficerem Gestapo, który pojawił się na terenie Lipna, był Bachmann, pochodzący z Rzeszy. Zaznaczam, że w Lipnie mieszkała także rodzina Bachmanów, lecz z tym Bachmanem nie miała nic wspólnego, a była to lojalna rodzina uważająca się za Polaków.

Mirosław Kukowski


Protokół przesłuchania świadka Władysława Buczyńskiego, urodzonego w 1899 roku, mieszkającego w Lubiczu, przez sędziego wojewódzkiego delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1970 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Protokoły przesłuchania świadków w sprawie zbrodni dokonanych przez Selbstschutz i Wehrmacht jesienią 1939 roku w Radomicach, w Suminie i Lipnie (1968), sygnatura DK By Ds 4/69.

Przed wojną mieszkałem w Gdyni, prowadząc tam warsztat mechaniczny. Po wybuchu wojny, około 20 września 1939 roku, po wysiedleniu mnie z warsztatu, wróciłem w rodzinne strony do Lipna, gdzie mieszkałem aż do końca wojny. Przypominam sobie, że jednym z wpływowych oficerów Gestapo na terenie Lipna był niejaki Paul Kauer, który pochodził z Rzeszy. Chodził on w czarnym mundurze SS i mieszkał przy ulicy Kilińskiego 1. Miejscem urzędowania Gestapo była willa, położona przy ulicy Kłokockiej, przedwojenna własność Winnickiego. Przypominam sobie nazwisko Bachmanna, również pochodzącego z Rzeszy, który jako gestapowiec urzędował w willi przy ul. Kłokockiej. Wiem, że Kauer przyjaźnił się z księdzem Sołtysiakiem, który zjawił się na terenie Lipna w czasie okupacji i pełnił obowiązki duszpasterskie w parafii lipnowskiej. Kazania wygłaszał w języku polskim, mimo obowiązującego zakazu, w stosunku do Polaków był bardzo przychylnie nastawiony, lubiano go ogólnie.

Przypominam sobie dokładnie przebieg egzekucji, która miała miejsce w godzinach przedpołudniowych na Rynku w Lipnie 3 listopada 1940 roku. W przeddzień egzekucji lub nieco wcześniej miały miejsce aresztowania na terenie Lipna. Między aresztowanymi znalazł się również ślusarz Józef Szczepański, którego znałem bardzo dobrze. W tym czasie rozeszła się po mieście pogłoska, że aresztowani mają być rozstrzelani. Krajewski Stanisław, którego dobrze znałem, a który był szoferem w Gestapo, spotkawszy mnie w tym czasie na ulicy mówił: „Wiesz, że będą Polaków rozstrzeliwać”. Musiał widocznie podsłuchać jakąś rozmowę na ten temat w Gestapo. Prosiłem Krajewskiego, by się wstawił za aresztowanego Józefa Szczepańskiego, na co ten odpowiedział, że nic pomóc nie może, że poprzedniego dnia wstawił się też za jednego Polaka, na co Bachmann uderzył go w twarz.

Na rynku zebrano wielką ilość Polaków. Wśród sprowadzonych i ja się znalazłem. Następnie wyprowadzono z więzienia na Rynek 10 Polaków, z tym, że pięciu pozostawiono na bocznej ulicy, a resztę doprowadzono na miejsce egzekucji, gdzie uprzednio wkopano kilka słupów, które połączone były przybitą do nich żerdzią na wysokości około 1 m od ziemi. Każdego ze skazańców przywiązano za ręce tyłem do żerdzi. Do plutonu egzekucyjnego należało kilka osób w siwych mundurach z karabinami. W odległości około 40 m od tego miejsca stała grupa Niemców w mundurach, wśród których rozpoznałem Kauera, który na twarzy miał przylepione opatrunki plastrów. Przed rozstrzelaniem pierwszych pięciu Polaków ktoś z grupy Niemców głośno wypowiedział w języku polskim a może i w języku niemieckim te mniej więcej słowa: Wiecie, za co będą rozstrzelani Polacy, za to, że rzucili się wczoraj na esesmana i go pobili. O ile się to powtórzy, za jednego esesmana pójdzie 20 Polaków. Polacy w czasie egzekucji zachowywali się z godnością i spokojem. Jan Kupiecki, instruktor powiatowy pożarnictwa, po przywiązaniu go do słupa odezwał się: „Ginę niewinnie, Niech żyje Polska”. Po egzekucji wszyscy obecni na Rynku Polacy musieli się ustawić w czwórki i przejść koło miejsca egzekucji z nakazem spojrzenia na zwłoki. Zwłoki zamordowanych wywieziono w kierunku Osówki.

Władysław Buczyński


Protokół przesłuchania świadka Heleny Pruśkiewicz, urodzonej w 1915 roku, mieszkającej w Źródłach, przez prokuratora wojewódzkiego delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1979 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie zabójstwa co najmniej 16 Polaków w czasie od 19 września do 12 października 1944 roku w Źródłach, powiat Lipno, przez członków Jagdkommando z Ligowa, t.I i II, sygn. 1/12/Zn.

W 1935 roku zawarłam związek małżeński ze Stanisławem Serwachem i od tego czasu mieszkałam z nim razem w miejscowości Źródła na wybudowaniu. 12 października 1944 roku około godziny 10 widziałam przez okno, jak żołnierze niemieccy byli u sąsiada Bukowskiego i tam czegoś szukali. Następnie mąż pojechał na pole w celu dokonania orki. Zostałam w domu z trojgiem dzieci: Ireną lat 8, Zdzisławem lat 6 i Haliną w wieku 3 lat. Około godziny 12 mąż wrócił z pola i siedział przy stole. Spojrzałam przez okno i zobaczyłam Niemców biegnących w kierunku naszych zabudowań. Niemcy otoczyli dom, a kilku wpadło do kuchni, przeprowadzili rewizję osobistą męża oraz w mieszkaniu. Po tym wyprowadzili męża do stodoły. Chciałam pójść za mężem, ale jeden z Niemców stał w korytarzu i nie pozwolił mi wyjść z kuchni. Po około 20 minutach usłyszałam odgłosy dwóch strzałów z karabinu. Następnie widziałam, jak nasi sąsiedzi, Józef Chmielewski i Adam Skrzyński, szli do nas z łopatami. Żołnierze niemieccy siedzieli i pozostali tak długo, aż męża zakopali. Widziałam, jak męża zakopywali sąsiedzi, Chmielewski i Skrzyński. Po odejściu Niemców poszłam zobaczyć, co się stało i zobaczyłam w szczycie stodoły świeżo kopaną ziemię. Nie znałam tych Niemców, który zastrzelili mojego męża i nie wiem, co było tego przyczyną. Kilka dni po zabiciu męża zostałam wywłaszczona z mojego gospodarstwa.

Helena Pruśkiewicz


Protokół przesłuchania świadka Jana Zawadzkiego, urodzonego w 1926 roku, mieszkającego w Źródłach, przez prokuratora wojewódzkiego delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1979 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie zabójstwa co najmniej 16 Polaków w czasie od 19 września do 12 października 1944 roku w Źródłach, powiat Lipno, przez członków Jagdkommando z Ligowa, t.I i II, sygn. 1/12/Zn.

Od urodzenia mieszkam w Źródłach gmina Tłuchowo. 10 października 1944 roku matka moja pojechała do Torunia do szpitala miejskiego. W domu pozostał ojciec wraz z nami, pięciorgiem rodzeństwa. 12 października 1944 roku o godzinie 4 zostaliśmy zbudzeni warkotem samochodów. Żołnierze niemieccy obstawili budynki we wsi i przeszukiwali zabudowania. Około 8 wyjechaliśmy w pole z ojcem i bratem Kazimierzem w celu przeprowadzenia orki. Około godziny 10 zauważyłem, jak grupa żołnierzy niemieckich idąca od zabudowań Maklakiewicza, skierowała się w stronę naszego pola, gdzie oraliśmy. Podeszli do nas i zapytali o nazwisko. Ojciec podał nazwisko i po sprawdzeniu imienia kazali mu pójść z nimi. Jeden z żołnierzy niemieckich miał listę, na której figurowały nazwiska osób, które miały być aresztowane. Niemcy odprowadzili ojca do zabudowań Bylińskiego. Co się dalej działo tego nie widziałem, bo przerażony uciekłem do zabudowań sąsiadki Adamczykowej i tam przebywałem do godziny 15. Kiedy wróciłem do domu, dowiedziałem się od sąsiada Jana Kosowskiego, że ojciec został zabity i pokazał mi miejsce, gdzie go zakopano. Jak się dowiedziałem od Jana Kosowskiego to musiał ojca zakopać za naszą stodołą i pomagali w tym Władysław Jankowski i Władysław Naklicki. Od młodszego brata Stanisława dowiedziałem się, że Niemcy po doprowadzeniu ojca przeprowadzili rewizję w domu kazali mu wziąć widły i nosić słomę. W czasie, gdy ojciec udał się po słomę za stodołę, strzelili do niego, trafiając go w głowę i plecy. Następnie kazali go w tym miejscu zakopać.

Jan Zawadzki


Protokół przesłuchania świadka Stanisławy Krajewskiej, urodzonej w 1930 roku, mieszkającej w Źródłach, przez prokuratora wojewódzkiego delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1979 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie zabójstwa co najmniej 16 Polaków w czasie od 19 września do 12 października 1944 roku w Źródłach, powiat Lipno, przez członków Jagdkommando z Ligowa, t.I i II, sygn. 1/12/Zn.

W czasie okupacji niemieckiej zostałam wraz z bratem Janem skierowana do pracy u Niemki Heidtke. 12 października 1944 roku od 7 rano pracowałam przy zbieraniu ziemniaków za pługiem. Brat mój Jan został wysłany furmanką do młyna w Malanowie po mąkę. Kiedy wracałam z pola w południe widziałam, jak Wierzchowski uciekał przez rów i został zastrzelony przez Niemców. Po powrocie do domu około godziny 13 zawołała mnie Niemka Heidtkowa i pytała mnie, czy brat wrócił z młyna. Około godziny 14 Heidtkowa zauważyła przez okno wracającego mojego brata, więc kazała mi go zawołać. Podeszłam do brata, który był już w podwórzu i prosiłam, żeby przyszedł, bo już Niemcy czekają na niego. Zaczęłam płakać, bo bałam się, że go zabiją. Podeszło do niego kilku Niemców, przeprowadzili rewizję osobistą jego ubrania i wyprowadzili go na podwórze. Następnie kazali mu otworzyć bramę stodoły i uciekać. Kiedy brat zaczął uciekać, wówczas Niemcy strzelali do niego i go zabili. Ja w tym czasie chciałam mu podać czapkę, którą zapomniał zabrać, ale widząc jak upadł, zemdlałam i nie wiem co się dalej działo. Kiedy wróciłam do przytomności, już Niemców nie było. Niemka Heidtkowa kazała mi zabrać rzeczy brata i zanieść je do rodziców. Jak się później dowiedziałam, brata musiał zakopać Jan Rajmer i od niego dowiedziałam się, gdzie leżał za stodołą. Następnego dnia Heidtkowa pojechała do żandarmerii niemieckiej w Ligowie i prosiła o usunięcie zwłok brata i Wierzchowskiego z jej pola w Ligowie. Żandarmeria poleciła wykopanie zwłok brata i Wierzchowskiego i zakopano ich razem na polu Wierzchowskiego. Po wyzwoleniu, w lutym 1945 roku, odkopano zwłoki i zawieziono na cmentarz do Ligowa.

Stanisława Krajewska


Protokół przesłuchania świadka Bolesława Drożyńskiego, urodzonego w 1907 roku, mieszkającego w Gorzeszynie, przez prokuratora wojewódzkiego delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1979 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie zabójstwa co najmniej 16 Polaków w czasie od 19 września do 12 października 1944 roku w Źródłach, powiat Lipno, przez członków Jagdkommando z Ligowa, t.I i II, sygn. 1/12/Zn.

Przed rozstrzelaniem w Źródłach, wcześniej zamordowano 6 Polaków wybranych z miejscowości Źródła, Obóz i Gorzeszyn. Mogło to mieć miejsce w ostatnich dniach września 1944 roku. Niemcy spędzili wówczas z tych miejscowości mężczyzn, kobiety i dzieci i wybrali 6 osób do rozstrzelania, wśród których byłem również ja. Ustawiono nas w rzędzie, trzech mężczyzn i trzy kobiety. Następnie przyszedł komendant żandarmerii z Ligowa i widząc nas wybranych do rozstrzelania wymienił młode kobiety na starsze, w moje miejsce postawił młodego chłopaka, Józefa Dobrzenieckiego. Te sześć osób zostało ustawionych w rzędzie, a naprzeciwko ustawiono 12 żołnierzy z Jagdkommando. Dowódca tego Jagdkommando, którego tytułowano leutnantem, przemówił krótko po polsku i dał znak do rozstrzelania. Po upadku tych osób, tenże leutnant podchodził do leżących i strzałem z pistoletu dobijał ich strzelając im w głowę. Po zastrzeleniu ostatniego dał rozkaz byśmy w ciągu pięciu minut byli w domu. Ludzie więc spieszyli się jak mogli, a Niemcy strzelali nam nad głowami na postrach. Jak sobie przypominam zostali wówczas rozstrzelani: Teofil Pruskiewicz, Józef Dziergowski, Józef Dobrzeniecki, Pelagia Kowalska, Stanisława Linowska i Julianna Kaźmierkiewicz. Nie znam nazwisk tych Niemców, którzy dokonali rozstrzeliwania Polaków i nie wiem, co było tego przyczyną.

Bolesław Drożyński


Protokół przesłuchania świadka Józefa Kaźmierkiewicza, urodzonego w 1898 roku, mieszkającego w Gorzeszynie, przez prokuratora Prokuratury Powiatowej w Lipnie Antoniego Szynkowskiego na polecenie Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1966 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne w sprawie morderstw popełnionych na mieszkańcach byłych powiatów Brodnica, Rypin, Lipno przez Jagdkommando, T. I, sygn. 1/81.

Jesienią 1944 roku do wsi Gorzeszyn przyjechało samochodem Jagdkommando i zabrało do lasku około 100 osób. Następnie z tej ilości wybrali 6 osób, to jest moją matkę Juliannę Kaźmierkiewicz, Kowalską, imienia nie pamiętam, Linowską, również imienia nie pamiętam, Józefa Dziergowskiego, Jana Dobrzenieckiego i Teofila Pruszkiewicza, których w obecności wszystkich osób rozstrzelali. Przed wykonaniem egzekucji oficer Jagdkommando oświadczył, że ludzie ci są niewinni, lecz muszą zginąć za winnych, gdyż dziś w nocy partyzanci obrabowali Wurtzbacha. Wurtzbach był moim sąsiadem, lecz nie wiem, czy u niego ktoś był, czy też nie. Oficer ten mówił, by wydać tych bandytów to ochroni się śmierć kilku osób niewinnych. Wobec tego, że nikt nie podał nazwiska osób, które rzekomo miały napaść na Wurtzbacha, wówczas ustawiono 6 osób i żandarmeria lub Jagdkommando strzelało do kobiet i mężczyzn, a następnie oficer strzelał do tych osób już leżących w głowę. Na drugi dzień zastrzelone osoby zostały zagrzebane. Wiosną 1945 roku zostały zabrane przez rodziny i pochowane na cmentarzu. Żadnej osoby dokonującej egzekucji nie znałem. Mojej matce i innym osobom nic nie zarzucano bezpośrednio, tylko zostały wybrane spośród wszystkich obecnych.

Józef Kaźmierkiewicz


Protokół przesłuchania świadka Bronisława Lipińskiego, urodzonego w 1908 roku, mieszkającego w Liciszewach, powiat Lipno, przez prokuratora wojewódzkiego delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1972 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie egzekucji dokonanych przez powieszenie 27 kwietnia 1942 roku 1942 roku na 10 Polakach Mazowszu i 10 Polakach w Nowogrodzie, powiat Lipno, sygnatura Sn 2/9/72.

W nocy z 26 na 27 kwietnia 1942 roku zjawiło się w moim domu 4 żandarmów, którzy mnie aresztowali i wyprowadzili do zabudowań Czesława Sztamborskiego, mieszkającego ode mnie w odległości około 500 m, którego również aresztowano. Następnie udaliśmy się do zabudowań Niemca Szulca w Działyniu, dokąd inni żandarmi doprowadzili Romana Bartkowskiego i Zyskę z Działynia. Następnie razem z żandarmami zawieziono nas furmanką Szulca do Mazowsza na posterunek, gdzie komendant kazał nas osadzić w budynku, w którym przed wojną mieścił się Dom Katolicki. Zebrało się tam nas razem około 14 Polaków. Byli tam: Kalikst Michalski, Leonard Świderski, syn jego, Jerzy Sadowski, dwaj Ciechanowscy.

Tej samej nocy każdego z aresztowanych doprowadzano pojedynczo na posterunek żandarmerii, który znajdował się w odległości około 20 m od miejsca naszego aresztu. Na posterunku urzędowało dwóch żandarmów z Mazowsza, komendant i drugi żandarm. W czasie przesłuchania ustalano tylko nasze personalia i stosunki rodzinne. Około 11 zjawił się w naszym areszcie w Domu Katolickim umundurowany Niemiec, który na czapce miał trupią czaszką. Był to gestapowiec, widziałem go około 3 miesiące przed tym w biurze Gestapo w Rypinie, gdzie przez 3 dni pracowałem przy naprawie dachu. W tym czasie zjawił się on w Rypinie jeden raz, jak mówiono, był to gestapowiec z Grudziądza.

Po wejściu gestapowca jeden z żandarmów zameldował, że 10 mężczyzn jest przygotowanych do powieszenia. Znam trochę język niemiecki. Następnie wyprowadzono na korytarz 10 Polaków, w tym i mnie. W tym czasie przechodził tam żandarm Fink z Mazowsza, który zbliżył się do gestapowca, zasalutował, meldując, że „Lipiński jest dobrym człowiekiem, pracuje w Rypinie w firmie, ma czworo dzieci”. Mówił to w języku niemieckim i treść zrozumiałem. Wówczas w moje miejsce doprowadzono Jerzego Sadowskiego. Całą dziesiątkę wyprowadzono na miejsce egzekucji, reszta natomiast pozostała w areszcie, a mianowicie syn Leonarda Świderskiego, Kalikst Michalski, ja oraz jeszcze czwarty mężczyzna, którego nie znałem. Po upływie 30 minut zjawił się ten sam gestapowiec w towarzystwie żandarmów w naszym areszcie, pytając się nas za pośrednictwem żandarma, który znał język polski, czy wiemy co się stało z 10 wyprowadzonymi Polakami. Gdy odpowiedzieliśmy, że nie wiemy, oświadczył, że zostali oni powieszeni, za to, że pobity został żandarm przez jakiegoś Polaka. Nadmienił przy tym, że razem zostało powieszonych 20 Polaków: 10 w Nowogrodzie i 10 Mazowszu, a w razie gdyby podobny wypadek się jeszcze raz zdarzył, powieszonych zostanie 60 Polaków.

Następnie nas czterech wyprowadzono na miejsce egzekucji, gdzie musieliśmy wisielców zdjąć z szubienic, po czym załadować na samochód ciężarowy, który odjechał kierunku Nowogrodu. Następnie nas 4 zwolniono. Gdy byliśmy już we wsi, w odległości około 300 m od posterunku, nadjechał żandarm motocyklem i zabrał Świderskiego ze sobą. Co się z nim stało, tego nie wiem. Nieżyjąca już dzisiaj matka jego mówiła mi, że został on osadzony w obozie koncentracyjnym, gdzie zmarł.

Bronisław Lipiński


Protokół przesłuchania świadka Zygmunta Trawnika, urodzonego w 1909 roku, mieszkającego w Gronowie, powiat Toruń, przez prokuratora wojewódzkiego delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1972 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie egzekucji dokonanych przez powieszenie 27 kwietnia 1942 roku 1942 roku na 10 Polakach Mazowszu i 10 Polakach w Nowogrodzie, powiat Lipno, sygnatura Sn 2/9/72.

W Ciechocinie mieszkałem od urodzenia do 1948 roku. Prowadziłem tam gospodarstwo rolne o obszarze 4 hektarów. W nocy z 26 na 27 kwietnia 1942 roku zjawiło się w moim mieszkaniu kilku żandarmów, wśród nich osobiście znanych mi braci Meller, którzy zamieszkiwali już przed wojną w Miliszewach, a w czasie okupacji służyli w żandarmerii. Przyczyny aresztowania nie podano. Gdy żona moja usiłowała mi dać ciepłą kurtkę i żywność, jeden z żandarmów odezwał się w języku polskim, że nie jest to potrzebne, ponieważ rano już będę w domu. Jednocześnie założono mi kajdanki. Wyprowadzono mnie wówczas kierunku Nowogrodu. Po drodze żandarmi zatrzymali się w Kujawach, gdzie weszli do zabudowań Leona Kilińskiego, aresztując go również. Zaprowadzono nas na posterunek żandarmerii w Nowogrodzie, który mieścił się w plebanii.

Na posterunku spisano nasze personalia. W godzinach rannych wyprowadzono nas wszystkich do kościoła, położonego obok plebanii. Każdego z nas przyczepiono do chorągwi, przy ławce. W kościele byliśmy sami, dalszych aresztowań tam nie było, straż stanowili żandarmi. Około 9 wprowadzono do kościoła 5 nieznanych mi mężczyzn, którzy mieli ręce związane do tyłu. Jednocześnie weszło do kościoła kilkunastu umundurowanych mężczyzn, wśród nich kilku gestapowców. Poznałem ich po siwych mundurach i po trupich czaszkach na czapce. Ulokowano ich blisko głównego ołtarza. Następnie jeden z gestapowców, przechodząc przez środek kościoła, wskazał ręką na pięciu aresztantów, wypowiadając przy tym „dieser”. Wśród nich znalazłem się jako trzeci. Jak się potem okazało, wskazani przez gestapowca Polacy zostali tego samego dnia zwolnieni. Następnie utworzono dwuszereg 10 Polaków, a mianowicie: Kilińskiego, Miszczyńskiego, Wiśniewskiego, Witkowskiego i Rumuńskiego oraz pięciu aresztantów, którzy stali przy ołtarzu. Wyprowadzono ich z kościoła w kierunku szubienicy. Nasza piątka szła na końcu tego pochodu.

Na pagórku w Nowogrodzie stały dwie szubienice wraz z ławkami. Kto zakładał pętle, tego nie mogę zeznać. Oprócz umundurowanych mężczyzn, byli przy egzekucji jeszcze inni cywilni osobnicy, którzy pomagali przy odsuwaniu ławek. Przed egzekucją jeden w czarnym mundurze odczytał coś po niemiecku. Słowa jego zostały przetłumaczone przez jakiegoś cywila. Z treści wynikało, że zostanie powieszonych 20 Polaków za to, że niejaki Ciechanowski uderzył żandarma niemieckiego. W czasie egzekucji skazańcy głośno wołali „Niech żyje Polska”. Czterech urwało się z szubienicy. Byli wśród nich Leon Kiliński, Franciszek Rumiński oraz dwóch nieznanych mi Polaków. Odprowadzono ich do kościoła. Naszą piątkę następnie wyprowadzono pod eskortą również do kościoła, a gdy wychodziliśmy, tych czterech, którzy się urwali, wyprowadzono w kierunku szubienicy, gdzie w odległości około 20 m zostali rozstrzelani. Rozstrzelania nie widziałem.

W kościele nasza piątka pozostała pod nadzorem. Około 14 zaprowadzono nas powtórnie na miejsce egzekucji. Ludzi nie było, ciała sześciu powieszonych wisiały jeszcze na szubienicach. W pewnej chwili zajechały 2 dwukonne furmanki nie znanych mi rolników. Do jednej furmanki nasza piątka załadowała powieszonych, a do drugiej furmanki załadowaliśmy czterech Polaków, którzy leżeli na ziemi twarzami w dół. Ciała ich były bardzo okrwawione.

Po załadowaniu zwłok do samochodu wołał do mnie z samochodu znany mi Ignacy Wiśniewski z Elgiszewa, który już od kilku tygodni przebywał w więzieniu w Grudziądzu. Prosił mnie, bym zawiadomił jego żonę, że potrzebna mu jest ciepła bielizna, podając jednocześnie swój adres w Grudziądzu. Powiedział mi również, że przyjechał ze zwłokami 10 Polaków, którzy zostali zamordowani w Mazowszu. Z podwórza rzeźni w Dobrzyniu cała nasza piątka została zwolniona do domu.

Zygmunt Trawnik


Protokół przesłuchania świadka Ignacego Wiśniewskiego, urodzonego w 1903 roku, mieszkającego w Elgiszewie, powiat Golub-Dobrzyń, przez prokuratora wojewódzkiego delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1972 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie egzekucji dokonanych przez powieszenie 27 kwietnia 1942 roku 1942 roku na 10 Polakach Mazowszu i 10 Polakach w Nowogrodzie, powiat Lipno, sygnatura Sn 2/9/72.

W Elgiszewie mieszkam od urodzenia. W związku z odezwą gauleitera Forstera o zapisanie się na niemiecką listę narodową, zostałem wezwany z żoną do szkoły w Elgiszewie, gdzie urzędowała specjalna komisja. Pamiętam dokładnie, że było to 27 lub 28 marca 1942 roku. Inni mieszkańcy Elgiszewa także zostali wezwani wówczas w tej samej sprawie. Na komisji tej namawiano nas byśmy podpisali niemiecką listę narodową. Gdy nie wyraziliśmy zgody, polecono mnie i żonie stawić się następnego dnia do godziny 14 w biurze zarządu gminnego w Golubiu. W tym czasie mieliśmy się namyśleć. Polecenia tego nie wykonaliśmy, w związku z czym tego samego dnia około godziny 16 zostałem przez żandarmów wraz z żoną aresztowany i przewieziony do Golubia. Osadzono nas w bożnicy wraz z innymi jeszcze rodzinami. Siedzieliśmy tam dwa dni. W ostatnim dniu przyjechał jakiś gestapowiec, którego tytułowano „Herr Kommisar”, w towarzystwie jeszcze innego gestapowca, który polecił wywieźć nas do Grudziądza.

W Grudziądzu osadzono nas w areszcie Gestapo przy ulicy Młyńskiej. Żona została zwolniona już w Golubiu. Gdy jeszcze przebywałem w bożnicy w Golubiu, dowiedziałem się od osób, które przynosiły tam aresztowanym żywność, że w Nowogrodzie na posterunku żandarmerii doszło do zajścia między żandarmem i jakimś Polakiem o nazwisku Ciechanowski.

Jeden względnie dwa dni przed 27 kwietnia 1942 roku, wyprowadzono wszystkich więźniów, mogło ich być około 120 osób, na dziedziniec w zabudowaniach Gestapo na apel. Ten sam gestapowiec, którego widziałem w Golubiu, i którego tytułowano „Herr Kommisar”, przechodząc przed szeregiem więźniów, wskazał na ośmiu, których nazwiska spisał jeden z więźniów (kapo). Do tej ósemki należałem ja oraz siedmiu innych nieznanych mi mężczyzn. Przypominam sobie, że wśród tej ósemki było trzech więźniów, którzy znali tylko język rosyjski. Następnego dnia około 4 rano wywieziono nas ośmiu oraz jeszcze dalszych 10 więźniów, których nie znałem samochodem ciężarowym do Nowogrodu. Za nami pojechało jeszcze kilka samochodów osobowych. Będąc w Nowogrodzie widziałem tam komisarza, o którym wspomniałem wyżej, oraz pewnego gestapowca w mundurze, którego tytułowano „Herr Major”. Poza tym było tam jeszcze więcej umundurowanych Niemców.

Naszą ósemkę osadzono w chlewiku na podwórzu gminy w Nowogrodzie, dalszych 10 więźniów, którzy z nami przyjechali, wprowadzono do kościoła. Podróż z Grudziądza odbyli oni ze związanymi do przodu rękami. Do Nowogrodu przyjechaliśmy około 8 względnie 9 rano. Po upływie około godziny zaprowadzono nas ośmiu za wsią Nowogród na pagórek, gdzie stały już dwie szubienice. Po kilku minutach sprowadzono tam wielka ilość mężczyzn, których ustawiono w czworobok niedaleko szubienicy. Następnie doprowadzono 10 więźniów, wśród których byli także więźniowie, którzy z nami przyjechali, a po przyjeździe do Nowogrodu zostali wprowadzeni do kościoła. Przed egzekucją wspomniany przeze mnie major odczytał coś po niemiecku, co zostało przetłumaczone na język polski. Z treści tego pisma wynikało, że za pobicie żandarma niemieckiego musi zginąć 20 Polaków. Obecny był tam również wspomniany komisarz, który kierował egzekucją, wydając różne rozkazy. Pętle zakładał skazańcom osobnik w cywilnym ubraniu, który przyjechał również w tym dniu z Grudziądza. Nam ośmiu nakazano usunąć ławki, na których stali skazańcy. Szło to tak szybko, że nie zdążyłem tego uczynić. Gdy komisarz zauważył, że jestem całkowicie blady, uderzył mnie po głowie, mówiąc: „Du hast Angst, kropieren muss du doch” (Boisz się, musisz jeszcze rosnąć). Wśród powieszonych poznałem tylko Leona Kilińskiego.

W czasie egzekucji czterech Polaków zerwało się w szubienicy. Widziałem, że odprowadzono ich na bok. Widziałem, że odprowadzono ich na bok. Słyszałem, jak komisarz mówił do eskortujących żandarmów słowa „mit Schuss” (zastrzelić). Cała ekipa Niemców pojechała z nami, to jest z moją ósemką oraz pięciu więźniów, którzy należeli do dziesiątki, do Mazowsza. Ciała powieszonych nadal pozostały na szubienicach.

W Mazowszu odbyła się w godzinach popołudniowych dalsza egzekucja w tych samych okolicznościach. I tam egzekucją kierował ów komisarz, a pismo w języku niemieckim, przetłumaczonym na język polski, odczytał ów major. Również w Mazowszu spędzono wielką ilość mieszkańców w pobliże szubienicy. Po wykonaniu tej egzekucji nasza ósemka musiała zdjąć z szubienic powieszonych Polaków, załadować do samochodu ciężarowego, którym następnie pojechaliśmy już inną drogą do Dobrzynia na podwórze rzeźni. Na podwórzu stał już inny samochód ciężarowy, do którego musieliśmy załadować przywiezionych z Mazowsza Polaków, po rozebraniu ich do naga, a także 10 Polaków, którzy zginęli w Nowogrodzie i zostali furmankami przywiezieni również do Golubia.

Uważam, że zwłoki 20 Polaków wywieziono do Gdańska. Wynikało to z rozmowy, którą prowadzili kierowcy obu samochodów ciężarowych. Tego samego dnia, już o północy, wróciłem tym samym samochodem do Grudziądza. Zagrożono nam, że zginie ten, który coś powie o egzekucjach. Po powrocie do Grudziądza skierowany zostałem do prac, które wykonywałem w ogródkach gestapowców. W międzyczasie zachorowałem i zostałem umieszczony w szpitalu w Grudziądzu. Ponieważ stan mego zdrowia stale się pogarszał, zostałem zwolniony do domu. Było to przy końcu czerwca, względnie na początku lipca 1942 roku.

Ignacy Wiśniewski


Protokół przesłuchania świadka Heleny Zaremskiej, urodzonej w 1900 roku, mieszkającej w Dobrzyniu nad Wisłą, przez sędziego Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1948 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie zbrodni przeciwko ludzkości w postaci dokonanego zabójstwa w dniu 8 sierpnia 1944 roku w Dobrzyniu nad Wisłą i na drodze z Głowiny do Więcławic przez Czesława Kijanowskiego i Władysława Piórkowskiego, t.I, sygn. 13/16/Zn.

Zięć mój, Jan Brudnicki, uciekł z Niemiec, dokąd był wywieziony na roboty przymusowe i ukrywał się. Na skutek denuncjacji dowiedział się o tym Moder i rano 13 października 1944 roku zabrał ze wsi Głowina mojego zięcia oraz Jana Wojtyckiego i jego żonę Zuzannę, u których się mój zięć ukrywał. Wieczorem tego samego dnia o 18 została zabrana na posterunek żandarmerii w Dobrzyniu nad Wisłą przez Niemca z Besarabii Specka moja córka Genowefa Brudnicka. Trzy godziny później został zabrany z pracy przez Modera brat mojego zięcia, Franciszek Brudnicki. Parę minut po zabraniu mojej córki przez Specka był również po nią i Moder. Moder był komendantem posterunku żandarmerii niemieckiej w Dobrzyniu nad Wisłą. Na drugi dzień rano, gdy dowiadywałam się o córkę i zięcia u Niemca Specka, ten powiedział mi, że wszyscy zostali wywiezieni, nie mówiąc jednak dokąd. Powiedział tylko, że córka moja za dwa dni wróci.

Po tygodniu czasu Dybanowska z Dobrzynia nad Wisłą, powiedziała mojemu synowi Stanisławowi, że w nocy z 13 na 14 października 1944 roku słyszała, jak drogą koło jej domu przechodziła większa ilość osób i rozpoznała wtedy krzyk mojej córki, która wołała ratunku. Zaraz po tej wiadomości mój mąż Franciszek wraz z synem Stanisławem poszli obejrzeć okolice koło zabudowań Dybanowskich i w jednym miejscu nad Wisłą odnaleźli zakrwawiony plac. Zaczęli grzebać i odgrzebali zwłoki mojego zięcia Jana i jego brata Franciszka. Bojąc się Niemców, dalej nie kopali i odgrzebane zwłoki zakopali z powrotem.

Po ucieczce Niemców z Polski, zwłoki zostały odkopane. W jednym dole oprócz obu Brudnickich znajdowały się zwłoki mojej córki i obojga Wojtyckich. Mój zięć Jan Brudnicki miał odciętą prawą dłoń, związane nogi. Córka moja miała język na wierzchu. Sądzę, że musiała być zakopana, kiedy jeszcze nie była dobita.

W Dobrzyniu nad Wisłą odnaleziono zwłoki między innymi Jana Strzechy z Płomian, który został zamordowany 14 października 1944 roku. Odnaleziono także w Dobrzyniu nad Wisłą zwłoki około 25 osób zamordowanych przez Modera, między innymi dwóch braci Agacińskich, dwóch braci Mędców, Nowakowskiego, Portalskiego, Zabotowicza i innych których nazwisk nie pamiętam. W jednym dole odkopano zwłoki około 10 osób. Były całkowicie zmasakrowane tak, że trudno nawet było je rozpoznać. Moder bił i kopał Polaków przy każdej okazji. Zbił i skopał mnie i mojego syna Stanisława, w dwa tygodnie po zabiciu mojej córki. Słyszałam od Niemców, że właściwe nazwisko Modera brzmiało Modrzejewski i że on sobie je przerobił.

Helena Zaremska


Protokół przesłuchania świadka Władysławy Piórkowskiej, urodzonej w 1903 roku, mieszkającej w Dobrzyniu nad Wisłą, przez sędziego Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1948 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie zbrodni przeciwko ludzkości w postaci dokonanego zabójstwa w dniu 8 sierpnia 1944 roku w Dobrzyniu nad Wisłą i na drodze z Głowiny do Więcławic Czesława Kijanowskiego i Władysława Piórkowskiego, t.I, sygn. 13/16/Zn.

W nocy z 6 na 7 sierpnia 1944 roku komendant żandarmerii niemieckiej w Dobrzyniu nad Wisłą Józef Moder wraz z żandarmem Hoffmanem, gestapowcem Biegałką i miejscowymi kolonistami niemieckimi zaaresztowali mojego męża Władysława Piórkowskiego, Jana i Czesława braci Kijanowskich oraz Bolesława Szarawińskiego. Aresztowano ich pod zarzutem utrzymywania kontaktu z partyzantami. Robotnicy z majątku Głowina na drugi dzień powiedzieli mi, że Józef Moder przed świtem 7 sierpnia 1944 roku kazał im zabrać z pola zwłoki mojego męża i zawieść na posterunek żandarmerii do Dobrzynia. Gdy 7 sierpnia byłam na posterunku w Dobrzyniu nad Wisłą i pytałam się Modera o mojego męża, Moder pobił mnie i wypchnął za drzwi, nie dając żadnej informacji o mężu. W czasie aresztowania męża Moder zbił i skopał mnie i moją córkę Kamilę, mająca wówczas lat 18. 7 sierpnia 1944 roku dowiedziałam się od kościelnego z Dobrzynia nad Wisłą, że zwłoki mojego męża Władysława są w kaplicy cmentarnej. Widziałem wtedy jego zwłoki. Z aresztowanych, po wojnie wrócili Jan Kijanowski i Bolesław Szarawiński, którzy byli osadzeni w więzieniu w Fordonie. Mówili mi, że męża mojego na polu zaraz po aresztowaniu zastrzelił Józef Moder oraz, że w czasie doprowadzenia do posterunku w Dobrzyniu zbił Czesława Kijanowskiego, Jana Kijanowskiego i Bolesława Szarawińskiego. Czesław Kijanowski, jak powiedziała mi sprzątająca posterunek Helena Szczypińska, został dobity na posterunku w Dobrzyniu nad Wisłą. Był on wraz z moim mężem pochowany razem na cmentarzu w Dobrzyniu nad Wisłą.

Władysława Piórkowska


Protokół przesłuchania świadka Bolesława Szarwińskiego, urodzonego w 1909 roku, mieszkającego w Łodzi, przez sędziego Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1967 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie zbrodni przeciwko ludzkości w postaci dokonanego zabójstwa w dniu 8 sierpnia 1944 roku w Dobrzyniu nad Wisłą i na drodze z Głowiny do Więcławic Czesława Kijanowskiego i Władysława Piórkowskiego, t.I, sygn. 13/16/Zn.

Od 1942 roku zamieszkiwałem razem z rodziną w miejscowości Chalin koło Dobrzynia nad Wisłą. W tym czasie wstąpiłem do oddziałów partyzanckich Armii Krajowej, a następnie zorganizowałem oddział działający w okolicach Chalina, którego byłem dowódcą. Wiosną 1944 roku ja i moja rodzina zostaliśmy z Chalina wysiedleni. Początkowo mieszkaliśmy we wsi Popowo, niedaleko od Chalina, a następnie przeprowadziłem się z żoną i dwojgiem dzieci do Głowiny koło Dobrzynia, gdzie znajdowała się komenda żandarmerii niemieckiej. Komendantem tej komendy był Niemiec polskiego pochodzenia, nazywany „Sakra”. Czy było to jego nazwisko, czy pseudonim nie wiem. Władał on dobrze językiem polskim i niemieckim. Był to mężczyzna mający wówczas około 40 lat, średniego wzrostu, tęgiej tuszy, pełnej twarzy, ubrany w mundur granatowy lub zielony. Z jakiej miejscowości pochodził, nie wiem. Był żonaty i mieszkał z żoną Dobrzyniu. Zastępcą Sakry najprawdopodobniej był Niemiec o nazwisku Hoffman. Sakra był znany na terenie Dobrzynia i okolic jako morderca ludności polskiej i żydowskiej.

Byłem świadkiem następującego zdarzenia. Z końcem lub początkiem lipca 1944 roku w Głowinie został rozbrojony żołnierz niemiecki przybyły frontu na urlop o nazwisku Pal. Akcję tę przeprowadzili członkowie miejscowego oddziału Armii Krajowej. Po rozbrojeniu żołnierz ten zameldował w komendzie w Dobrzyniu nad Wisłą. Niezwłocznie na teren Głowiny przybyła duża grupa żandarmów z Sakrą oraz okoliczni uzbrojeni cywilni Niemcy. Żandarmi w całej wsi przeprowadzili rewizję w poszukiwaniu broni. Około godziny 22 do mojego domu przyszedł Sacra i oznajmił, że zostanę rozstrzelany. Następnie po kilku „ćwiczeniach” ubierz się, rozbierz się, żandarmi Sakry związali mi ręce i wyprowadzili na podwórze. Z grupą tych żandarmów i Sakrą zostałem prowadzony przez 3 km do miejscowości Więcławice. Tutaj Sakra osobiście aresztował znanych mi mieszkańców tej wsi: Władysława Piórkowskiego i dwóch braci Kijanowskich. Na polecenie Sakry żandarmi związali nas wspólnie za ręce i z powrotem udaliśmy się w kierunku wsi Głowina. Około kilometr przed tą wsią w połowie drogi Sakra polecił zatrzymać się i ustawił nas przy ścianie nasypu ziemnego. Kiedy nas ustawiono, stanął przed nami i zaczął nas przesłuchiwać. Na wstępie powiedział, że jeżeli przyznamy się do przynależności do bandy, jak się wyrażał o partyzantach, i jeżeli nie powiemy, kto należy do partyzantów, to zostaniemy zaraz rozstrzelani. Po tych słowach stanął przed Władysławem Piórkowskim i spytał się, czy przyznaje się do przynależności do bandy. Piórkowski zaprzeczył i zaczął błagać Sakrę o życie, mówiąc, że jest niewinny. Wtedy Sakra strzelił trzykrotnie z automatu do Piórkowskiego. Piórkowski upadł. Następnie Sakra podszedł do starszego Kijanowskiego i powtórzył to samo pytanie. Kiedy otrzymał podobną odpowiedź, strzelił trzykrotnie do Kijanowskiego, który również upadł. Z kolei podszedł do mnie i spytał się, a ty przyznajesz się do winy. Odpowiedziałem, że nie i widocznie w tym momencie musiałem się uśmiechnąć, ponieważ Sakra wrzasnął:” to ty się śmiejesz, chcesz zginąć taką śmiercią. Nie, ty pod batami zginiesz”. Z tym samym pytaniem Sakra podszedł do najmłodszego Kijanowskiego, a kiedy ten odpowiedział, że nic nie wie, Sakra ponownie wrzasnął: „to ty też umrzesz pod batami”. Obu nas przewrócono na ziemię i zaczęto bić. Pierwszy bił mnie Sacra, a potem inni. Obaj straciliśmy przytomność.

Nad ranem oprzytomniałem, ponieważ usłyszałem jakieś gwałtowne wrzaski i strzały. Z urywek słów krzyczących Niemców zrozumiałem, że Piórkowski i Kijanowski, do których strzelał Sacra uciekają. Po chwili wszystko ucichło, a po pewnym czasie podjechały wozy konne. Wrzucono każdego na osobny wóz, mnie i najmłodszego Kijanowskiego. Zauważyłem, że na dwóch innych wozach też ktoś leży, ponieważ z desek przeciekała krew. Zawieziono mnie i najmłodszego Kijanowskiego do komendy żandarmerii w Dobrzyniu. Tegoż jeszcze dnia sprzątaczka, Polka, której nazwiska nie znam, podeszła do okna celi i powiedziała mi, że Piórkowski już nie żyje, natomiast Kijanowskiego dobił motyką Hoffman w komórce znajdującej się na dziedzińcu komendy żandarmerii. Pragnę zaznaczyć, że sprzątaczka była zatrudniona w komendzie żandarmerii i znała mnie z nazwiska, ponieważ, kiedy podeszła do okna celi, wymieniła moje nazwisko.

W areszcie żandarmerii siedziałem trzy dni, w czasie których byłem bity i torturowany, następnie wywieziono mnie do więzienia w Lipnie, a po miesiącu czasu przetransportowano do obozu koncentracyjnego w Stutthofie. W maju 1945 roku obóz tam wyzwoliła Armia Radziecka. Z pomocą żołnierzy radzieckich dostałem się do szpitala radzieckiego w Lauenburgu. Pod koniec maja 1945 roku wróciłem do kraju. Odnośnie Piórkowskiego i Kijanowskiego podaję, że nie należeli oni do oddziałów partyzanckich i nic nie wiedzieli o konspiracyjnej działalności partyzantów.

Dodam jeszcze, że o fakcie ukrywania Brudnickiego doniósł Sakrze sąsiad siostry Jaszczak, zamieszkały w Głowinie. W 1945 roku został on zabity za donosicielstwo.

Bolesław Szarwiński


Protokół przesłuchania świadka Jana Kijanowskiego, urodzonego w 1920 roku, mieszkającego w Warszawie, przez sędziego Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1967 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie zbrodni przeciwko ludzkości w postaci dokonanego zabójstwa w dniu 8 sierpnia 1944 roku w Dobrzyniu nad Wisłą i na drodze z Głowiny do Więcławic Czesława Kijanowskiego i Władysława Piórkowskiego, t.I, sygn. 13/16/Zn.

W 1944 roku ja i moja rodzina, tj. bracia Czesław i Tadeusz mieszkaliśmy w Więcławicach, powiat Płock. Brat Czesław prowadził warsztat kowalski. Miał on zakaz od zarządcy niemieckiego nad naszą wsią, żeby nie wykonywał prac dla ludności z powiatu lipnowskiego. Dlatego też stosownie do zakazu zarządcy nie wykonywał tych prac również dla Niemców z powiatu lipnowskiego, którzy pochodzili z Besarabii. Niemcy o tym fakcie zameldowali komendantowi policji w Dobrzyniu nad Wisłą. Komendantem tego posterunku był Józef Moder. Na skutek tego doniesienia w nocy z 10 na 11 sierpnia 1944 roku usłyszałem na naszym podwórzu głosy niemieckie.

Spałem tej nocy wraz z bratem Tadeuszem w stodole, z uwagi na letnią porę. W pewnym momencie do stodoły weszli policjanci w żółtych mundurach i zabrali ze sobą brata Tadeusza, którego zaraz spostrzegli, mnie natomiast nie zauważyli. Widząc, co się dzieje, schowałem się pod siano. Usłyszałem wówczas w pobliżu stodoły głos sołtysa Więcławic Marcina Grzegorzewskiego, który powiedział do policjantów, że ja nie jestem nic winien, myśląc, że policja szuka te osoby, które uciekły z okopów. Wówczas policjanci zaczęli dokładnie przeszukiwać stodołę i siano bagnetami. Bojąc się, że mnie przebiją, sam wyszedłem. Gdy wyprowadzono mnie na podwórze zauważyłem, że na ziemi powiązani sznurkiem leżeli Bolesław Szarwiński z Głowiny i Władysław Piórkowski i Głowiny wysiedlony do Więcławic. Brata Tadeusza zwolnili jako 13-letniego chłopca. Mnie związali, położyli twarzą do ziemi, jak moich dwóch poprzedników. Po paru chwilach na podwórze doprowadzili brata Czesława. Następnie wszystkich nas czterech powiązano sznurkiem, tak, że byliśmy ze sobą połączeni. Tak prowadzono nas w kierunku Dobrzynia nad Wisłą. Między policjantami w żółtych mundurach był znany, sławny Moder. Jako komendant posterunku chodził w zielonym mundurze. W pobliżu Głowiny Moder kazał, aby policjanci zabrali Szarwińskiego i udali się z nim do Dobrzynia. Kazał zostać, zatrzymując Piórkowskiego, brata Czesława i mnie. Wskazał na Piórkowskiego, aby wyszedł przed niego. Piórkowski widząc, że może być rozstrzelany, prosił Modera, aby darował mu życie, gdyż ma na utrzymaniu siedmioro nieletnich dzieci. Wówczas Moder pchnął go do przodu i strzelił mu w plecy. Piórkowski upadł, jednak jak zauważyłem, dawał ślady życia. Następnie kazał podejść mojemu bratu do siebie. Moder kazał mu się odwrócić i w momencie, gdy skierował w niego lufę karabinu, stojący za nim policjant powiedział, że Piórkowski ucieka. Moder z policjantami zrobili obławę, ale mimo to go nie odnaleźli. Następnie wzięto mnie i razem z Szarwińskim prowadzono do Dobrzynia. Brat Czesław pozostał natomiast z jednym z policjantów. W pewnym momencie usłyszałem serię strzałów oddanych z automatu. Ten fakt skojarzył mi, że brat mój został postrzelony, bowiem, gdy już świtało, a ja z Szarwińskim jechałem wozem, przejechał obok nas wóz konny bardzo szybko, na którym rozpoznałem wiezionego mojego brata, który był przerzucony przez deskę boczną wozu, krwawiąc z ust i nosa.

Będąc osadzony z Szarwińskim w jednej celi w areszcie posterunku w Dobrzyniu, przez ścianę słyszałem jęki mojego brata. W pewnym momencie usłyszałem strzał w tym pomieszczeniu. Myślę, że to Moder go zastrzelił, a raczej go dobił. Po strzale oddanym do mojego brata, w sąsiednim pomieszczeniu zamknęły się drzwi jednocześnie otworzyły w pomieszczeniu w którym ja byłem z Szarwińskim. W drzwiach ukazał się Moder. Wchodząc do nas miał w prawej ręce pistolet.

Na posterunku w Dobrzyniu byłem z Szarwińskim 3 dni, w czasie których byłem bity pałką gumową przez Modera. Ciało miałem koloru czarnego. Po trzech dniach zostaliśmy przewiezieni do więzienia w Lipnie, skąd po upływie miesiąca wywieziono nas do obozu koncentracyjnego w Stutthofie. W obozie przebywałem do 12 stycznia 1945 roku, skąd ewakuowano nas do miejscowości Riben. Następnie po wyzwoleniu przez Armię Radziecką przewieziono mnie do szpitala w Lęborku, skąd po leczeniu wróciłem do domu do Więcławic.

Jan Kijanowski


Protokół przesłuchania świadka Stanisława Wołowskiego, urodzonego w 1921 roku, mieszkającego w Lipnie, przez prokuratora wojewódzkiego oddelegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1979 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie zabójstwa w dniu 12 września 1944 roku w Żagnie, gmina Skępe, powiat Lipno, Jana Jędrzejewskiego, Stanisława Żołnowskiego, Kazimierza Błaszkiewicza i Władysława Ruszkowskiego, popełnionego z motywów narodowościowych w celu wyniszczenia polskiej grupy narodowej przez Niemców idących na rękę władzy państwa niemieckiego tom pierwszy sygnatura 74. 2016.Zn; Akta główne prokuratora w sprawie zabójstwa w dniu 12/13 września 1944 roku w Suradowie, gmina Lipno, Bolesława Żołnowskiego, popełnionego przez Niemców, idących na rękę władzy państwa niemieckiego, T.I, sygn. 35/16/Zn.

W styczniu 1944 roku zawarłem związek małżeński z Heleną Jędrzejewską. Od tego czasu mieszkałem u nich w Żuchowie. W tym czasie pracowałem w masarni w Lipnie jako rzeźnik i dojeżdżałem do Żuchowa codziennie rowerem. Jak sobie przypominam, 12 września 1944 roku miałem zwolnienie lekarskie z powodu zranienia ręki. W związku z tym przebywałem w Żuchowie Rumunkach u teściów Jędrzejewskich. Po zjedzeniu obiadu, około 14, teść wyjechał w pole orać końmi, a ja zostałem w domu, bo żona będąca w ostatnich dniach ciąży, czuła się słabo. Teściowa była w tym czasie w podwórzu. Kiedy spojrzałem przez okno na podwórze, to zauważyłem dwóch lub trzech żandarmów niemieckich, którzy czegoś żądali od teściowej. Teściowa przypuszczalnie nie wiedziała o co im chodzi i dlatego wprowadziła tych żandarmów do kuchni. Jak tylko otworzyli drzwi i mnie zobaczyli, zaczęli na mnie krzyczeć i kazali mi wyjść z domu. Szarpali mnie i czegoś chcieli, ale ja nie mogłem ich zrozumieć. Wówczas jeden z tych żandarmów, którego znałem, nazywał się Lampart, znalazł szpadel i dał mi go do ręki, abym go niósł. Pokazałem mu wówczas, że mam rękę na temblaku. Wobec tego Niemcy zażądali zaświadczenia lekarskiego i kiedy im pokazałem, kazali mi iść z nimi. Zaprowadzili mnie około 500 metrów nad strugę, gdzie rosło kilka topól. Kiedy szliśmy w kierunku tych topól, usłyszałem odgłosy strzałów i zauważyłem kilkunastu Niemców. Po dojściu na miejsce zobaczyłem, że leżeli tam z boku zabici Stanisław Wojciechowski i Józef Jabłoński. Niemcy kazali mi wykopać dół. W tym czasie inni Niemcy przyprowadzili starego, kulawego Słupeckiego, który musiał mi pomóc w tej pracy kopania dołu. W czasie kopania dołu spoglądałem wkoło i widziałem, jak Niemcy ściągali z tych zabitych ubrania i buty oraz inne rzeczy. Nadto widziałem, jak Niemcy przebili bagnetem serca zabitych. Na skutek unoszącego się zapachu krwi ludzkiej i odniesionego wrażenia zrobiło mi się słabo. Jednakże bałem się upaść.

Po wykopaniu dołu Niemcy kazali mi wrzucić tych zabitych, tj. Stanisława Wojciechowskiego i Józefa Jabłońskiego do tego dołu i zakopać. Kiedy ich zakopałem, jeden z Niemców, nieznany mi, uderzył mnie ręką w twarz z obu stron. Omdlałem z tego wrażenia i bólu i nie wiem, co się dalej działo. Po kilku minutach wróciłem do przytomności i zauważyłem, że Niemcy w tym czasie odeszli. Spojrzałem przed siebie i zobaczyłem w odległości około 200 m konie teścia, Jana Jędrzejewskiego, stojące w polu i uwiązane lejcami do drzewa. Podszedłem do nich odwiązałem i zaprowadziłem do gospodarstwa. Następnie wszedłem do domu i zobaczyłem leżącą na ziemi teściową i żonę. Zacząłem nie cucić. Po przyjściu do przytomności zapytały mnie, czy żyję, i czy żyje ojciec. Zapewniłem je, że ojciec wróci. Jednakże mówiły mi, że słyszały strzały, i że były przekonane, że nas Niemcy zastrzelili.

Teść Jan Jędrzejewski nie wrócił, gdyż został zabrany przez innych Niemców. Jak się dowiedziałem od teściowej, został zaprowadzony przez Niemców do Żagna, to jest o jakieś 2 km dalej i tam został zastrzelony. Razem z teściem zostali zastrzeleni: mój ojczym Stanisław Żołnowski, mój dalszy kuzyn pochodzący z Jastrzębia, Kazimierz Błaszkiewicz oraz Władysław Ruszkowski. Natomiast brat przyrodni Bolesław Żołnowski został zamordowany przez Niemców w nocy z 12/13 września 1944 roku w Suradowie. Z opowiadania matki dowiedziałem się, że po zamordowaniu brata Bolesława Żołnowskiego, Niemcy przywieźli jego zwłoki do Józefkowa i pokazali je matce, aby rozpoznała syna. Matka nie chciała się przyznać do tego, że to jest jej syn, gdyż bała się dalszych represji. Wówczas została pobita przez Niemców, tak, że jej oko wypłynęło i do końca życia nie wróciła do zdrowia. Zwłoki brata Bolesława Żołnowskiego Niemcy kazali zawieść do Skępego i zakopać przy murze cmentarnym.

Po wyzwoleniu tych terenów przez wojska radzieckie udałem się na miejsce zakopania teścia, ojczyma, brata i innych Polaków zamordowanych przez Niemców. Po odkopaniu ich zwłok rozpoznałem ojczyma, Stanisława Żołnowskiego, brata Bolesława Żołnowskiego, teścia Jana Jędrzejewskiego, kuzyna Kazimierza Błaszkiewicza i Władysława Ruszkowskiego. Zwłoki teścia Jana Jędrzejewskiego zostały przewiezione na cmentarz w Karnkowie i tam pochowane. Natomiast zwłoki ojczyma Stanisława Żołnowskiego, brata Bolesława Żołnowskiego, kuzyna Kazimierza Błaszkiewicza i Władysława Ruszkowskiego przewieziono na cmentarz w Skępem i tam je pochowano.

Z osób, które brały udział w mordowaniu Polaków, poznałem jedynie żandarma Lamparta ze Skępego. Innych Niemców nie znałem. Poza tym byłem obecny przy odkopywaniu zwłok w lesie karnkowskim. Tam rozpoznałem zwłoki Romana Jędrzejewskiego, kuzyna żony, który leżał w zbiorowej mogile razem z ponad 20 innymi Polakami. Nie wiem, kto zamordował Polaków w lesie karnkowskim.

Stanisław Wołowski


Protokół przesłuchania świadka Zofii Jędrzejewskiej, urodzonej w 1897 roku, mieszkającej w Wymyślinie, przez prokuratora wojewódzkiego oddelegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1979 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie zabójstwa w dniu 12 września 1944 roku w Żagnie, gmina Skępe, powiat Lipno, Jana Jędrzejewskiego, Stanisława Żołnowskiego, Kazimierza Błaszkiewicza i Władysława Ruszkowskiego, popełnionego z motywów narodowościowych w celu wyniszczenia polskiej grupy narodowej przez Niemców idących na rękę władzy państwa niemieckiego tom pierwszy sygnatura 74. 2016.Zn.

Od 1931 roku mieszkałam z mężem i dziećmi w Żuchowie, gdzie pracowaliśmy na wspólnym gospodarstwie rolnym. Przypominam sobie, jak w pierwszych dniach września 1939 roku żołnierze niemieccy wkroczyli na nasze tereny. W czasie okupacji hitlerowskiej pozostawiono nas na naszym gospodarstwie. Wiosną 1944 roku syn Jan Edward, urodzony w 1923 roku, został przez Niemców skierowany do pracy przy budowie okopów. W pracy tej był zatrudniony aż do chwili wyzwolenia. Jak sobie przypominam, 12 września 1944 roku mąż Jan Jędrzejewski orał pole końmi w pobliżu naszego domu. W czasie pory obiadowej przyjechał do domu, zjadł obiad, i po godzinie 14 ponownie pojechał w pole orać. Około godziny 15 na nasze podwórze weszło około 15 żandarmów i Niemców w cywilu. Pytali mnie o męża. Powiedziałam im, że mąż pracuje w polu. Wobec tego kazali mi zawołać męża. Poszłam więc do męża i powiedziałam mu, żeby przyszedł. Ale za mną poszło również żandarmów i zaraz męża zabrali. Prowadzili go przez bagna do drogi. W tym czasie inna grupa Niemców prowadziła Stanisława Żołnowskiego i Kazimierza Błaszkiewicza. Te grupy połączyły się i prowadzono tych Polaków do lasu pod Żagno. Tego samego dnia, w godzinę po zabraniu męża, inna grupa Niemców prowadziła Stanisława Wojciechowskiego i Józefa Jabłońskiego, których zastrzelono przy granicy mojego pola, w odległości około 300 m od moich zabudowań.

W tym czasie przyszedł do naszych zabudowań żandarm Lampart, który zabrał zięcia Stanisława Wołowskiego oraz Słupeckiego, kazał im zabrać szpadle i zaprowadził na miejsce rozstrzelania Wojciechowskiego i Jabłońskiego. Z córką Heleną Wołowską słyszałyśmy odgłosy strzałów. Po powrocie zięcia Wołowskiego dowiedziałyśmy się od niego, że musiał zakopać zwłoki Jabłońskiego i Wojciechowskiego. Od znajomych, których nazwisk sobie nie przypominam, dowiedziałam się, że tegoż dnia w nocy z 12 na 13 września 1944 roku został zastrzelony przez Niemców Bolesław Żołnowski.

Następnego dnia rano udałam się w kierunku Żagna w celu odnalezienia mego męża Jana Jędrzejewskiego. Spotkałam wówczas Kosowską, która powiedziała mi, gdzie męża prowadzono i gdzie może być jego grób. Prosiła mnie, abym tam nie szła, gdyż mogę spotkać Niemców. Mimo to poszłam w tym kierunku i znalazłem ślady świeżego kopania i zdeptaną trawę. Odgrzebałam trochę ziemi i ręką natrafiłam na ubranie. Przestałam dalej kopać.

W lutym 1945 roku po wyzwoleniu udałam się z zięciem i synem oraz innymi osobami w celu odnalezienia miejsca zakopania męża. Odnaleźliśmy ten grób w tym miejscu, gdzie były ślady świeżego kopania. Rozpoznałam męża po układzie twarzy i ubraniu. Z nim razem leżał Stanisław Żołnowski, Kazimierz Błaszkiewicz i Ruszkowski. Zwłoki mego męża zawiozłam na cmentarz do Karnkowa. Natomiast zwłoki Stanisława Żołnowskiego, Kazimierza Błaszkiewicza i Ruszkowskiego zostały zawiezione na cmentarz do Skępego i tam pochowane. Nie wiem, kto zamordował męża i innych Polaków, gdyż nie mogłam podejść blisko miejsca ich rozstrzelania. Również nie wiem, co było przyczyną ich zamordowania.

Zofia Jędrzejewska


Protokół przesłuchania świadka Heleny Wołowskiej, urodzonej w 1921 roku, mieszkającej w Wymyślinie, przez prokuratora wojewódzkiego oddelegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1982 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie zabójstwa w dniu 12/13 września 1944 roku w Suradowie, gmina Lipno, Bolesława Żołnowskiego, popełnionego przez Niemców, idących na rękę władzy państwa niemieckiego, T.I, sygn. 35/16/Zn; A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie zabójstwa w dniu 12 września 1944 roku w Żagnie, gmina Skępe, powiat Lipno, Jana Jędrzejewskiego, Stanisława Żołnowskiego, Kazimierza Błaszkiewicza i Władysława Ruszkowskiego, T. I sygn. 74. 2016.Zn.

W czasie okupacji hitlerowskiej mieszkałam w Żuchowie koło Skępego. W styczniu 1944 roku zawarłam związek małżeński ze Stanisławem Wołowskim. Przypominam sobie, że 12 września 1944 roku ojciec mój Jan Jędrzejewski wyjechał końmi w pole w celu przeprowadzenia orki. W południe wrócił do domu, zjadł obiad i po odkarmieniu koni pojechał ponownie w pole. Wkrótce po jego wyjeździe na nasze podwórze przyszli żandarmi niemieccy i gestapowcy. Ilu ich było, nie pamiętam. Rozmawiali z matką i pytali o ojca. W związku z tym matka poszła na pole po ojca. Wówczas ja również wyszłam przed dom i widziałam, jak ojciec z matką wracali z pola. Jednocześnie widziałam, jak z boku ścieżką od strugi Mień szło kilku żandarmów niemieckich prowadzących Stanisława Żołnowskiego i Kazimierza Błaszkiewicza. Kiedy ojciec doszedł do podwórza i zbliżył się do tej drugiej grupy, wówczas Niemcy skierowali ojca razem z pozostałymi Polakami w kierunku bagna i po przejściu nad tym bagnem szli w kierunku Żagna. Po upływie około 20 minut usłyszałam odgłosy strzałów dochodzące z tego kierunku, w którym poszli ojciec i pozostali Polacy razem z Niemcami.

Tego samego dnia, może godzinę po zabraniu ojca, inna grupa żandarmów niemieckich prowadziła od młyna w pobliżu naszego gospodarstwa Stanisława Wojciechowskiego i Józefa Jabłońskiego w kierunku Józefkowa. Po dojściu do granicy naszego pola, tam gdzie stało kilkanaście drzew w parowie, usłyszałam odgłosy strzałów. Mogło to być w odległości około 300 m od naszego gospodarstwa. Nadmieniam, że w tym czasie byłam w ostatnich dniach ciąży i przeżywałam to zdarzenie bardzo boleśnie. Po około 15 minutach od usłyszenia strzału przyszedł do naszych zabudowań jakiś Niemiec, którego nazwiska nie znam, i kazał mężowi zabrać łopatę i poprowadził go w kierunku, gdzie było słychać strzały. Po powrocie męża dowiedziałam się, że razem ze Słupeckim musiał zakopywać zwłoki zamordowanych Polaków. Kilka dni później przechodziłam do Skępego obok miejsca, gdzie rozstrzelano Stanisława Wojciechowskiego i Józefa Jabłońskiego. Pamiętam, że były tam jeszcze widoczne ślady krwi i ślady świeżego kopania ziemi. 26 września 1944 roku urodziłam córkę Janinę. 17 lutego 1945 roku odkopano zwłoki ojca i przywieziono do domu. Poznałam go po ubraniu i budowie ciała. Następnego dnia pochowano zwłoki ojca na cmentarzu w Karnkowie.

Helena Wołowska


Protokół przesłuchania świadka Czesława Mynca, urodzonego w 1904 roku, mieszkającego w Dobrzyniu nad Wisłą, przez prokuratora Prokuratury Powiatowej w Lipnie R.Kołodziejskiego w 1966 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie zbrodni dokonanego zabójstwa w dniu 17 grudnia 1944 roku w Łagiewnikach, gmina Dobrzyń nad Wisłą, Aleksandra Agacińskiego, Edmunda Agacińskiego, Feliksa Lewandowskiego, Kazimierza Mynca, Feliksa Nowakowskiego, Ludwika Portalskiego, Bronisława Rutkowskiego, Józefa Rutkowskiego, Piotra Włodarczyka, Romana Zabłotowicza, popełnionego z motywów narodowościowych w celu wyniszczenia polskiej grupy narodowej, przez Niemców idących na rękę władzy państwa niemieckiego, T. I, sygn. 21/16/Zn.

Przed wojną, i w czasie okupacji hitlerowskiej, mieszkałem w Dobrzyniu nad Wisłą. Krótko przed zakończeniem wojny, mniej więcej 4 tygodnie, popełniono zbrodnie na wysiedlonych z gospodarstw rolnikach zamieszkałych w Skaszewie: Bronisławie Rutkowskim, Józefie Rutkowskim, Ludwiku Portalskim, oraz ze wsi Lenie Kazimierzu Myncu, ze wsi Józefinek Aleksandrze i Edmundzie Agacińskich, z Chalina Zabłotowiczu, z Michałkowa Feliksie Nowakowskim. Zostali oni zamordowani za to, że partyzanci polscy rozstrzelali Biegałkę, nadzorcę niemieckiego gospodarstw, z których zostali wysiedleni polscy gospodarze. Gospodarzami tymi byli rozstrzelani. Zamordowani zostali wzięci jako zakładnicy za Biegałkę, a jednocześnie zamordowano ich dla postrachu. Ponieważ ludzie z Łagiewnik mówili, że zakładnicy zostali rozstrzelani w pobliżu tej wsi, wiedzieliśmy, gdzie po wojnie szukać zwłok zamordowanych. Kto dokonał mordu, tego nie mogę powiedzieć. Opowiadali tylko ludzie, że aresztowań dokonywali Józef Moder, komendant żandarmerii w Dobrzyniu, Daniel Ramiński esesman, Gustaw Zonstrym volksdojcz i inni.

W marcu 1945 roku, krótko po wkroczeniu Armii Radzieckiej, ja i rodzina zamordowanych odnaleźliśmy miejsca niedaleko Łagiewnik, gdzie zamordowani zostali zakopani. Byłem świadkiem przy odkopywaniu zwłok i przypominam sobie, że niektórzy byli powiązani sznurami, Józef Rutkowski miał ciało przebite bagnetem, a mój brat Kazimierz Mync był potłuczony kolbą karabinu na piersiach i na twarzy tak, że klatkę piersiową miał połamaną ze śladami stopki kolby karabinu. Zamordowani byli rozebrani z odzieży prawie do naga i bardzo zmaltretowani przez bicie. Słyszałem od ludzi, że Niemcy zbrodni tej dokonali w nocy, co było ich metodą, przy rzuceniu silnych świateł samochodu na skazanych.

Czesław Mync


Protokół przesłuchania świadka Władysława Rzeczkowskiego, urodzonego w 1910 roku, mieszkającego w Skępem, przez prokuratora Prokuratury Powiatowej w Lipnie w 1967 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie zbrodni dokonanego zabójstwa w dniu 17 grudnia 1944 roku w Łagiewnikach, gmina Dobrzyń nad Wisłą, Aleksandra Agacińskiego, Edmunda Agacińskiego, Feliksa Lewandowskiego, Kazimierza Mynca, Feliksa Nowakowskiego, Ludwika Portalskiego, Bronisława Rutkowskiego, Józefa Rutkowskiego, Piotra Włodarczyka, Romana Zabłotowicza, popełnionego z motywów narodowościowych w celu wyniszczenia polskiej grupy narodowej, przez Niemców idących na rękę władzy państwa niemieckiego, T. I, sygn. 21/16/Zn.

W związku z przeczytanym ogłoszeniem w prasie że Prokuratura Powiatowa w Lipnie prowadzi śledztwo w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych na ludności Dobrzynia nad Wisłą, a w szczególności przez żandarma Józefa Modera, używającego pseudonimu „Sakra”, postanowiłem zgłosić się jako świadek, ponieważ przez niego byłem bity i osadzony w więzieniu. Józef Moder był w 1943 roku zastępcą komendanta żandarmerii w Skępem. Był postrachem ludności, bił gumową pałką, która była zakończona ołowianą kulką. Nie pamiętam już dokładnie, ale mogło to być w miesiącu marcu, bowiem było przed Wielkanocą 1943 roku, Moder po przeprowadzeniu w moim mieszkaniu rewizji, aresztował mnie, doprowadzając do posterunku żandarmerii. Z uwagi na to, iż odmawiałem jakichkolwiek zeznań, Moder kazał mi rozebrać się z kożucha, po czym założył mi kajdanki na ręce, a następnie pałką gumową zakończoną kulką ołowianą bił mnie po całym ciele do utraty przytomności. W ten sposób postępował ze mną przez trzy dni. Był taki moment, że stanął mi butami na głowę i jednocześnie bił wraz z innym żandarmem niemieckim pałkami po całym ciele. Ponieważ jednak nie uzyskano ode mnie żadnej wiadomości i rewizja była niepozytywna dla Niemców, zwolniono mnie z aresztu. Po upływie pół roku za przyczyną Modera zostałem osadzony w więzieniu w Lipnie, a później wywieziony do więzienia w Toruniu, skąd przekazano mnie do Grudziądza w ręce Gestapo. Po przeprowadzeniu na mnie „badań” gestapowców, osadzono mnie w więzieniu na okres lat trzech i dziewięciu miesięcy. Karę odbyłem tylko 2 lata i 6 miesięcy, bowiem nastąpiło wyzwolenie spod okupacji hitlerowskiej.

Władysław Rzeczkowski


Protokół przesłuchania świadka Stanisława Konczalskiego, urodzonego w 1917 roku, mieszkającego w Miliszewach, przez sędziego wojewódzkiego oddelegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1973 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie zbrodni popełnionej 29 marca 1941 roku w Miliszewach, gmina Ciechocin, powiat Golub-Dobrzyń Władysława Witkowskiego przez Niemców idących na rękę władzy państwa niemieckiego T.I, sygn. 29/16/Zn.

W Miliszewach zamieszkuję od urodzenia, także w czasie okupacji. Mieszkał tam również Antoni Witkowski, rolnik posiadający około 12 hektarów ziemi. Miał dwóch synów, Stanisława urodzonego w 1917 roku oraz Władysława urodzonego w 1915 roku. W Miliszewach mieszkałem w odległości około 300 m od zabudowań Antoniego Witkowskiego. Synowie Witkowskiego pracowali na gospodarstwie ojca. W marcu 1941 roku pewna grupa Niemców w mundurach wojskowych i mundurach czarnych przyjechała do zabudowań Witkowskiego. Nikogo z nich nie znałem. Niemcy ci przebywali w zabudowaniach Witkowskiego przez kilka godzin, po czym odjechali. Z nimi wyjechały dwie furmanki, w jednej znajdował się Antoni Witkowski pod konwojem, w drugiej nie widziałem. Dopiero później dowiedziałem się, że znajdowały się tam zwłoki Władysława Witkowskiego. Nie mogłem również stwierdzić, co się działo w tym czasie w zabudowaniach Antoniego Witkowskiego. Jedynie z opowiadań wiem, że wówczas zastrzelono Władysława Witkowskiego. W tym czasie pracowałem jako robotnik na gospodarstwie miejscowego Niemca nazwiskiem Petke. Zanim Niemcy ci opuścili Miliszewy byli oni przez chwilę u Petkiego. Po ich wyjeździe słyszałem rozmowę, którą Petke przeprowadził ze swoją rodziną po niemiecku. Znałem trochę język niemiecki. Z rozmowy tej wynikało, że Władysław miał się rzucić na Niemców w tym czasie z widłami, dlatego też został na miejscu zastrzelony. Następnego dnia opowiadał mi Petke, mówiąc po polsku, że Antoniego Witkowskiego aresztowano dlatego, ponieważ posiada broń i chciał do nich strzelać. Antoni Witkowski wrócił do domu po kilku tygodniach. Jakiś czas potem aresztowano z Miliszew i okolicy 10 Polaków, których osadzono w szkole w Obrowie. Wydaje mi się, że miejscowi Niemcy mieli jakieś osobiste porachunki z Władysławem Witkowskim, w związku z czym udali się do zabudowań Witkowskich, by go aresztować.

Stanisław Konczalski


Protokół przesłuchania świadka Janiny Kilińskiej, urodzonej w 1918 roku, mieszkającej w Świebodzicach, w Sądzie Powiatowym w Świdnicy na zlecenie Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1973 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie zbrodni popełnionej 29 marca 1941 roku w Miliszewach, gmina Ciechocin, powiat Golub-Dobrzyń Władysława Witkowskiego przez Niemców idących na rękę władzy państwa niemieckiego T.I, sygn. 29/16/Zn.

Były mój mąż Jan Wojciechowski urodził się w 1910 roku w Ciechocinie. Prowadził indywidualne gospodarstwo rolne Milliszewach. 1942 roku wiosną słyszałam od ludzi, że do zabudowań Witkowskich przyjechali Niemcy. Były to formacje SS, gdyż mieli czarne mundury. Jeden z synów Witkowskiego uciekł, a brat jego Władysław Witkowski został zastrzelony w chwili, kiedy nagarniał sieczkę. Słyszałam, że przyjechali po to, aby ich wysiedlić. Moim zdaniem, tak ludzie mówili, Władysława Witkowskiego zastrzelili, ponieważ uczył się przed wojną na lekarza i był człowiekiem mądrym. Zastrzelili tylko jego. Ułożyli go na wozie zabranym od sąsiadów lub od Witkowskich. Ojca wywieźli do Lipna, a syna trzymali w majątku. Potem zamordowanego syna wywieźli w niewiadomym kierunku. Ponieważ znaleziono koło cmentarza słomę, to ludzie sądzili, że go gdzieś pochowali, a zakrwawioną słomę spalili.

Dwa dni po tym zajściu do wsi zajechali ponownie Niemcy. Wszyscy byli po cywilnemu, wojska nie widziałam ani żandarmerii. Zabierali gospodarzy, którzy mieli niewielkie gospodarstwa i mało dzieci, w sumie zabrali 35 osób, w tym księdza z miejscowej parafii. W grupie tych osób był również mój mąż Jan Wojciechowski. Wszystkich zabranych ze wsi Niemcy zatrzymali w miejscowości Obrowo, około 5 km od Miliszew. Trzymali ich na terenie szkoły. Zatrzymanych pilnowali żandarmi niemieccy. Przez okres około 3 tygodni codziennie chodziłam do męża, przynosząc mu jedzenie, o ile mnie wpuszczano. Podobnie robiły inne kobiety. Gdy na warcie stali Niemcy, z którymi można było się dogadać, miałam możliwość porozmawiać z mężem, podając mu jedzenie. Nie wiedział jednak, co zamierzają z nimi zrobić. Tydzień przed zabraniem aresztowanych dowiedziałam się, że większość mężczyzn została zwolniona, w tym także ksiądz. Gdy po trzech tygodniach przyszłam zobaczyć się z mężem, stwierdziłam, iż w Obrowie nie ma już nikogo zatrzymanego. Od gospodarza mieszkającego w pobliżu szkoły dowiedziałam się, że 10 zatrzymanych, wśród nich mojego męża, Niemcy wywieźli samochodem w nieznanym kierunku. Po roku dopiero dowiedziałam się, że w lesie koło Obrowa zastrzelono 10 mężczyzn, mieszkańców okolicznych wsi i wśród nich mojego męża. Informacje o rozstrzelaniu otrzymałam od sąsiada, Jana Mieszczańskiego. Na egzekucję zostali wezwani mężczyźni z naszej wioski. Przed egzekucją, jak mi mówił Mieszczański, odczytano pismo, w którym podano powody rozstrzelania. We wsi naszej wisiały plakaty, informujące, że za podniesienie ręki przez Władysława Witkowskiego na Gestapo rozstrzelanych zostało 10 Polaków. Plakatów tych nie czytałam, mówili mi o nich ludzie.

Janina Kilińska


Protokół przesłuchania świadka Franciszka Zagrabskiego, urodzonego w 1914 roku, mieszkającego w Toruniu, przez sędziego wojewódzkiego oddelegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1973 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie zbrodni zabójstwa w dniu 5 czerwca 1941 roku w Obrowie, powiat Toruń: Jana Wojciechowskiego, Ignacego Dobrego, Feliksa Kołpackiego, Władysława Dulskiego, Antoniego Rabażyńskiego, Władysława Witkowskiego, Zygmunta Zagajewskiego, Józefa Kowalskiego, Ignacego Rynkiewicza, popełnionego z motywów narodowościowych, w celu wyniszczenia polskiej grupy narodowej przez Niemców, idących na rękę władzy państwa niemieckiego, T. I, sygn. 12/16/Zn.

Przed wojną i w czasie okupacji mieszkałem w Czernikowie. Ojciec prowadził zakład kołodziejski, w którym byłem w czasie okupacji zatrudniony. Wiem z opowiadania, że w kwietniu 1941 roku aresztowano większą ilość Polaków w Czernikowie i okolicznych wsi, których osadzono w budynku szkolnym w Obrowie. Wśród aresztowanych znalazł się również mój stryj Szymon Zagrabski z Czernikowa. Dowiedziałem się, że po jakimś czasie cześć aresztowanych Polaków zwolniono, a resztę wywieziono w niewiadomym kierunku. 5 czerwca 1941 roku we wczesnych godzinach rannych zjawił się u nas nieznany mi Niemiec w mundurze czarnym i wezwał mnie, bym się stawił natychmiast w Czernikowie w pobliżu budynku zarządu gminnego. Gdy zjawiłem się tam, zastałem na miejscu większą ilość Polaków. Po pewnym czasie uformowano z nas czwórki i prowadzono nas do Obrowa, do pobliskiego lasu. Odległość wynosiła około 6 km. Zebrano w ten sposób kilkaset osób, w którym kazano czekać w czwórkach. Po upływie godziny usłyszałem warkot samochodów, które zatrzymały się z dala, tak, że samochodów tych nie było widać. Na miejscu w lesie stał już poprzednio przygotowany płot z okrąglaków, z czego wnioskowałem, że będzie przeprowadzona egzekucja. Po chwili przymaszerował w zwartym szyku pluton egzekucyjny, składający się z dziesięciu mężczyzn ubranych w mundury wojskowe w hełmach i uzbrojonych w karabiny. Prowadził ich dowódca plutonu. Wydawało mi się, lecz tego nie mogę z całą pewnością stwierdzić, że mieli oni wiszące na piersiach tarcze w kształcie księżyca. Usłyszałem z dala głośne komendy, pamiętam, że padły kilka razy słowa „los”. Po chwili doprowadzono na miejsce 10 Polaków, związanych razem powrozami za ręce. Szli oni pod silną eskortą umundurowanych mężczyzn. Sądzę, że wśród nich byli i żandarmi. Następnie jeden z obecnych w mundurze wojskowym, który nie należał do plutonu egzekucyjnego, odczytał wyrok w języku polskim i niemieckim, z którego wynikało, że dziesięciu Polaków zostanie rozstrzelanych w odwet za napaść na Niemca. Z treści wyroku wynikało również, że egzekucję zarządziła wyższa władza. Wydaje mi się, że chodziło tu o władzę policyjną.

Egzekucja odbyła się w ten sposób, że po pięciu Polaków ustawiono przy płocie, wiążąc ich sznurami do płotu. Do każdego skazańca strzelało dwóch żołnierzy plutonu egzekucyjnego, a rozkaz strzelania dał dowódca plutonu. Skazańców wiązali żandarmi, wśród których rozpoznałem komendanta posterunku żandarmerii w Czernikowie, Zimmla i oficera żandarmerii Rufa, który w Czernikowie pełnił funkcję nadzorcze nad kilku pobliskimi posterunkami żandarmerii. Doprowadzeni skazańcy byli bardzo wykończeni, ledwie się mogli poruszać. Znajdowali się oni w takim stanie, że nie można było ich poznać. Tylko z trudem udało mi się poznać mego stryja Szymona Zagrabskiego, a to przede wszystkim dlatego, że był łysy i bez lewej ręki. Po egzekucji polecono nam wszystkim biegiem uciekać do domu, aby nie można było ustalić, dokąd zwłoki zostały wywiezione. Dopiero później dowiedziałem się, że zostali oni pochowani w lesie, w pobliżu miejsca egzekucji. Publicznego obwieszczenia o egzekucji nie widziałem, wiem natomiast z opowiadania, że obwieszczenie takie się ukazało.

Franciszek Zagrabski


Protokół przesłuchania świadka księdza Włodzimierza Krchniaka, urodzonego w 1909 roku, mieszkającego w Ciechocinku, przez sędziego Sadu Powiatowego w Aleksandrowie Kujawskim na zlecenie Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1973 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie zbrodni zabójstwa w dniu 5 czerwca 1941 roku w Obrowie, powiat Toruń: Jana Wojciechowskiego, Ignacego Dobrego, Feliksa Kołpackiego, Władysława Dulskiego, Antoniego Rabażyńskiego, Władysława Witkowskiego, Zygmunta Zagajewskiego, Józefa Kowalskiego, Ignacego Rynkiewicza, popełnionego z motywów narodowościowych, w celu wyniszczenia polskiej grupy narodowej przez Niemców, idących na rękę władzy państwa niemieckiego, T. I, sygn. 12/16/Zn.

W czerwcu 1941 roku byłem proboszczem w Nowogrodzie. 5 czerwca 1941 roku przyszli na plebanię, w której mieszkałem żandarmi z miejscowego posterunku i kazali mi jechać ze sobą sprowadzoną furmanką. Żandarmi nazywali się Barczyk i Majewski. Gdy zapytałem ich dokąd mam jechać, odpowiedzieli mi, że z nim jadę, to się dowiem dokąd pojadę. Uspokoili też moją matkę, że wrócę. Żandarmi ci nie byli uzbrojeni, jednak w słomie na furmance były ukryte karabiny. Okrężnymi drogami zawieźli mnie do miejscowości Obrowo do miejscowej szkoły. W szkole tej była już większa ilość zatrzymanych osób, z pewnością kilkadziesiąt. Między zatrzymanymi poznałem znajomego proboszcza z sąsiedniej parafii w Ciechocinie, Józefa Markowskiego. Z rozmów dowiedziałem się, że w pobliżu Obrowa został pobity żandarm niemiecki. W czasie pobytu w szkole żandarmi znęcali się nad nami, bili, kopali, wyzywali. W szkole tej byliśmy około dwóch tygodni, do czasu przejazdu czterech gestapowców. Prawdopodobnie przyjechali oni z Gdańska. Przez ten czas żandarmi wywoływali niektórych zatrzymanych, prowadzili na przesłuchanie, z którego na ogół wracali. Gdy wrócili byli wtedy przestraszeni i przygnębieni i na ogół nie chcieli mówić, o co ich pytano. Gestapowcy po przyjeździe zrobili przegląd zatrzymanych i tych, którzy im się nie podobali także bili i kopali. Ja w czasie tego przeglądu czytałem brewiarz i także zostałem parokrotnie za to uderzony. Gestapowcy ci mieli jakieś notatki i w tym czasie, gdy przeglądali zatrzymanych, zaglądali do tych notatek. Potem zaczęli zatrzymanych przesłuchiwać. Mnie w czasie przesłuchiwania dopytywano, czy w okolicy nie ma jakichś polskich powstańców, dywersantów, czy nie zrzucano kogoś z samolotów wojskowych. Gdy im odpowiadałem, że zajmuję się tylko duszpasterstwem, to w to nie uwierzyli. Z zatrzymanych osób świeckich wywołali dwóch lub trzech i ich także przesłuchali. Po przesłuchaniach gestapowcy godzinę siedzieli z żandarmami, o czym rozmawiali, nie wiem. Po odjeździe tych gestapowców w szkole przebywaliśmy dwa lub trzy tygodnie. Przez ten czas żandarmi nas nie przesłuchiwali, lecz znęcali się nad nami, kazali robić męcząca gimnastykę, biegi, wyzywali nas, bili i kopali. Na zakończenie mnie wezwali i powiedzieli, że mogę wracać do domu, a o tym co się działo w Obrowie nikomu nie wolno mówić. Mam tak swoją pracę duszpasterską zorganizować, że wierni na terenie parafii winni zachowywać się spokojnie. W wypadku jakichkolwiek incydentów, będę odpowiadał z całą surowością prawa.

Trzy lub cztery dni po powrocie z Obrowa ponownie zostałem wezwany przez żandarmerię do tej wsi. Nie wiedziałem w jakim celu, ale uspokoili mnie, że nic złego się nie stanie. Bałem się, jednak do Obrowa pojechałem. Zauważyłem, że oprócz mnie do Obrowa sprowadzono więcej ludzi, w tym dużo kobiet i dzieci. Po pewnym czasie zaczęto nas wszystkich wypędzać w stronę lasu, co jeszcze bardziej wzbudziło obawę wśród ludzi oraz grozę. Po pewnym czasie przyjechało kilka samochodów ciężarowych zapełnionych żandarmerią, więźniami i gestapowcami. Z samochodów tych wygnano zatrzymanych więźniów. Następnie jeden gestapowiec z żandarmem odczytali wyrok skazujący wszystkich na karę śmierci. Wyrok ten nasycony był wyzwiskami pod adresem skazańców, kwalifikując ich jako bandytów, szubrawców, wyrzutków społeczeństwa. Wśród skazańców pamiętam, że był mój znajomy, były właściciel restauracji w Czernikowie, były wojskowy, inwalida bez ręki. Następnie skazańców rozstrzelano. O zachowaniu się Niemców obecnych przy egzekucji może świadczyć to, że żandarm Majewski, który poprzednio mnie przywiózł do Obrowa, w czasie rozstrzeliwania, wśród płaczu skazańców i ludzi patrzących na to, jadł spokojnie cukierki. Następnie zwłoki zamordowanych włożono do samochodu i gdzieś wywieziono. Świadkom egzekucji kazano iść do domu, mówiąc na pożegnanie, że muszą się zachowywać właściwie wobec władz niemieckich, bo czeka ich ten sam los. Z uwagi na zagrożenie mnie karą za nieporządki na terenie parafii i bojąc się, że takie wypadki mogły być sprowokowane przy nadarzającej się okazji, uciekłem na teren Generalnej Guberni. Władze niemieckie zatrzymały wtedy moją matkę, a następnie wysłały do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, gdzie zginęła 17 grudnia 1942 roku otruta zastrzykami.

ksiądz Włodzimierz Krchniak


Protokół przesłuchania świadka Kazimiery Zagrabskiej, urodzonej w 1901 roku, mieszkającej w Toruniu, przez prokuratora wojewódzkiego delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1979 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie zbrodni zabójstwa w dniu 5 czerwca 1941 roku w Obrowie, powiat Toruń: Jana Wojciechowskiego, Ignacego Dobrego, Feliksa Kołpackiego, Władysława Dulskiego, Antoniego Rabażyńskiego, Władysława Witkowskiego, Zygmunta Zagajewskiego, Józefa Kowalskiego, Ignacego Rynkiewicza, popełnionego z motywów narodowościowych, w celu wyniszczenia polskiej grupy narodowej przez Niemców, idących na rękę władzy państwa niemieckiego, T. I, sygn. 12/16/Zn.

W 1924 roku zawarłam związek małżeński z Szymonem Zagrabskim i od tego czasu mieszkałam z nim w Czernikowie. 3 września 1939 roku wyjechałam z mężem i dziećmi wozem konnym w kierunku Gostynina. Jednakże w czasie ucieczki napotkaliśmy żołnierzy niemieckich, którzy kazali nam wracać do domu. Jak sobie przypominam, do Czernikowa wróciliśmy około 20 września 1939 roku. W grudniu 1939 roku zostaliśmy wysiedleni do innego zastępczego mieszkania.

1 kwietnia 1941 roku wyjechałam rano do Lipna. Kiedy wróciłam około godziny 16 zostałam powiadomiona przez córkę Barbarę na dworcu, że ojciec został aresztowany przez Niemców. Udałam się do mieszkania brata męża, Juliana Zagrabskiego i tam dowiedziałam się, że stamtąd został mąż zabrany przez żandarmów niemieckich i zaprowadzony na posterunek policji. Wróciłam do domu i dowiedziałam się od córki Zofii, że po męża przyszedł komendant miejscowego posterunku, żandarmerii o nazwisku Ruf. Od znajomych dowiedziałam się, że mąż przebywał w areszcie w Czernikowie. Następnego dnia został wywieziony do Obrowa, gdzie przebywał w budynku szkolnym aż do końca kwietnia 1941 roku. Przez okres pierwszego tygodnia Niemcy nie dopuszczali nikogo do aresztowanych Polaków. Dopiero w drugim tygodniu mogłam podać mężowi żywność. W czasie odwiedzania męża widziałam, że razem z nim było aresztowanych około 60 Polaków, w tym dwóch księży. Kiedy odwiedziłam męża po tygodniu od jego aresztowania, zauważyłam poważne pogorszenie się stanu jego zdrowia. Mąż mój był bowiem inwalidą wojennym z utratą zdrowia 65%, brak lewej ręki. W ostatnich dniach kwietnia 1941 roku dowiedziałam się, że mąż wraz z 13 innymi Polakami z okolicy został wywieziony w nieznanym kierunku.

Przez cały miesiąc maj 1941 roku nie miałam żadnej wiadomości o mężu. W związku z tym pojechałam do Lipna i tam odesłano mnie do Gestapo w Rypinie, gdzie odpowiedziano mi, że za kilka dni dowiem się o miejscu pobytu męża. Dopiero 5 czerwca 1941 roku dowiedziałam się, że mąż został rozstrzelany w Obrowie wraz z dziewięcioma Polakami z okolicy. Tej informacji udzielili mi naoczni świadkowie, Antoni Kwiatkowski i Franciszek Zagrabski. Po uzyskaniu tej wiadomości zabrałam córkę Zofię i razem udaliśmy się do lasu w Obrowie, lecz tam byli jeszcze członkowie SS i nie pozwolili nam podejść do miejsca egzekucji, gdzie leżeli już zabici Polacy. Wśród Niemców, którzy byli przy tej egzekucji w Obrowie, rozpoznałam miejscowego Niemca Templina w czarnym mundurze SS. On też powiedział mi, że on nic nie wie, czy tam był mój mąż i kazał mi wrócić, bo nie wolno dalej chodzić. Po kilku dniach przyszedł do mojego mieszkania leśniczy Celmer i powiedział mi, że zna miejsce, w którym został pochowany mąż wraz z dziewięcioma Polakami w lesie w Obrowie. W związku z tym kilka dni później udałam się do Celmera i zostałam przez niego doprowadzona do miejsca pogrzebania męża. Na tym miejscu posadzono już jałowce i położono darń, ażeby zamaskować świeżo skopaną ziemię. Po wyzwoleniu dowiedziałam się, że mąż został z Obrowa wywieziony w końcu kwietnia 1941 roku do obozu koncentracyjnego w Stutthofie, a następnie do więzienia w Grudziądzu. Z Grudziądza został przewieziony do Obrowa na egzekucję.

W kwietniu 1945 roku odbyła się ekshumacja zwłok Polaków zamordowanych w Obrowie i byłam tam obecna wraz z córkami. Rozpoznałam zwłoki męża po budowie ciała, braku lewej ręki oraz po spodniach. Nie wiem, kto z Niemców brał udział w rozstrzelaniu męża i pozostałych Polaków i co było tego przyczyną.

Kazimiera Zagrabska


Protokół przesłuchania świadka Stanisława Staniszewskiego, urodzonego w 1917 roku, mieszkającego w Lipnie, przez prokuratora wojewódzkiego oddelegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1979 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie zabójstwa w dniu 19 października 1944 roku w Hucie Skępskiej gm. Skępe, pow. Lipno, Haliny Zasadowskiej popełnionego z motywów narodowościowych w celu wyniszczenia polskiej grupy narodowej przez Niemców idących na rękę władzy państwa niemieckiego, sygn. S. 2.2017.Zn.

Po zawarciu związku małżeńskiego w 1938 roku przeniosłem się z żoną do mieszkania mojej matki w Hucie Skępskiej. W tym samym miejscu mieszkałem w czasie okupacji hitlerowskiej aż do momentu wyzwolenia i pracowałem w lesie jako robotnik. Wspólnie ze mną pracował Stefan Myk. Nie przypominam sobie dokładnej daty, ale mogło to być 17 grudnia 1944 roku, nasz leśniczy Niemiec Hoff kazał nam naprawiać płot w leśniczówce w Hucie Skępskiej. W czasie naszej pracy zauważyłem, że leśniczy Hoff przyszedł do leśniczówki drogą od strony Karolewa, zabrał ze sobą szpadel i udał się w tym samym kierunku, skąd przyszedł. Po jego odejściu upłynęło może ze 20 minut i wówczas usłyszałem dwa odgłosy strzałów. Po tych strzałach upłynęło znowu z pół godziny i Hoff powrócił do domu, przyniósł szpadel i ponownie udał się w tym samym kierunku do Karolewa. Kiedy wieczorem tego samego dnia wróciłem do domu, dowiedziałem się od żony i innych osób, że tego dnia miała zostać zastrzelona przez Niemców Halina Zasadowska z Huty Skępskiej. Dopiero po wyzwoleniu udałem się wraz z innymi osobami w kierunku miejsca zamordowania Haliny Zasadowskiej, znaleźliśmy zwłoki zakopane w odległości 4 m od drogi na głębokości około 80 cm po lewej stronie drogi w kierunku do Karolewa. Po odkopaniu zwłok zawieziono je na cmentarz do Skępego i tam je pochowano. Nie wiem, kto zamordował Halinę Zasadowską, ale z opowiadania znajomych, miał ją zamordować żandarm Moder ze Skępego.

Stanisław Staniszewski


Protokół przesłuchania świadka Edwarda Wałęsy, urodzonego w 1937 roku, mieszkającego w Pasłęku, przez sędziego Sądu Wojewódzkiego w Olsztynie na wniosek Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1966 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie zbrodni przeciwko ludzkości w postaci dokonanego zabójstwa w listopadzie 1944 roku w Popowie, gmina Lipno, Klementyny Sadłowskiej, popełnionego z motywów narodowościowych w celu wyniszczenia polskiej grupy narodowej przez Niemców idących na rękę władzy państwa niemieckiego, T. I, sygn. 89/15/Zn.

Bezpośrednio po wyzwoleniu Chalina, pow. Lipno, w marcu lub kwietniu 1945 roku, mając 9 lat, byłem przy odkupywaniu dwóch mogił w tejże wsi. W jednej mogile było 9 mężczyzn, w drugiej 11. Wszystkie ciała miały zmasakrowane twarze i na bokach były ślady przebicia bagnetem lub nożem. Wiem, że wszystkie zwłoki zostały rozpoznane przez rodziny i zostały przeniesione na cmentarz do Mokowa i do Sobowa. Nazwisk zamordowanych sobie nie przypominam. Zabójstwa mieli dokonać Henryk Proch i Krempitz. Obydwaj byli mieszkańcami Chalina i obywatelami polskimi oraz Polakami do 1939 roku. Po wkroczeniu Niemców obydwaj uważali się za Niemców i wstąpili do żandarmerii. Obydwaj mogą dzisiaj liczyć około 60 lat. Adresu Procha i Krempitza nie znam, wiem, że obydwaj mieszkają w Kanadzie, adresy ich będzie mógł podać Stefan Wałęsa, zamieszkały w Chalinie, gdyż koresponduje on ze swoim stryjecznym bratem, Marianem Wałęsą, który jest zięciem Krempitza i zamieszkuje również w Kanadzie. Świadków morderstw nie znam. Odkopano również zwłoki Klementyny Sadłowskiej, która w tym czasie miała 30 lat, a którą najprawdopodobniej zabił Proch.

Edward Wałęsa


Protokół przesłuchania świadka Stefana Wałęsy, urodzonego w 1938 roku, mieszkającego w Chalinie, przez sędziego Sądu Powiatowego w Lipnie na wniosek Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1966 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie zbrodni przeciwko ludzkości w postaci dokonanego zabójstwa w listopadzie 1944 roku w Popowie, gmina Lipno, Klementyny Sadłowskiej, popełnionego z motywów narodowościowych w celu wyniszczenia polskiej grupy narodowej przez Niemców idących na rękę władzy państwa niemieckiego, T. I, sygn. 89/15/Zn.

Gdy Polska odzyskała niepodległość miałem 8 lat. Pamiętam, że zaraz po wyzwoleniu Jan Sadłowski, który wrócił z obozu niemieckiego, poszukiwał swojej żony. Wtedy ojciec mój powiedział mu, że na naszym polu jest jakiś tajemniczy, zapadnięty dół. Wtedy udali się tam i po odgrzebaniu warstwy ziemi stwierdzili, że znajdują się tam zwłoki żony Sadłowskiego. Miała przebitą lewą pierś w okolicy serca, a w usta wepchnięty duży ostry kamień. Ojciec mój i jego sąsiedzi mówili, że gdy jeszcze Niemcy byli na naszych terenach, widzieli często przejeżdżającego koło tego miejsca żandarma Hoffmana. Miejsce, gdzie została zakopana żona Sadłowskiego oddalone było od drogi ponad 200 m i dlatego ludzie dziwili się, w jakim celu żandarm tak często jeździ w to miejsce, które było w szczerym polu. Domyślali się wszyscy, że sprawcą zamordowania Sadłowskiej był Hoffman, lecz nikt tego nie widział.

Stefan Wałęsa


Protokół przesłuchania świadka Czesławy Wyszyńskiej, urodzonej w 1915 roku, mieszkającej w Chalinie, przez sędziego Sądu Powiatowego w Lipnie na wniosek Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1966 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie zbrodni przeciwko ludzkości w postaci dokonanego zabójstwa w dniu 26 października 1944 roku w Leniu, gmina Dobrzyń nad Wisłą, Ignacego Mynca, popełnionego z motywów narodowościowych w celu wyniszczenia polskiej grupy narodowej przez Niemców idących na rękę władzy państwa niemieckiego, T.1, sygnatura 6/16/Zn.

17 grudnia 1944 roku rankiem wyszłam z wiadrem po wodę i zauważyłam, jak w naszym kierunku wyszło dużo żołnierzy niemieckich w żółtych mundurach, a wśród nich zauważyłam jednego żandarma. Wszyscy byli uzbrojeni. Prowadzili ze sobą dwóch znajomych i sąsiadów: Piotra Włodarczyka i Antoniego Nowakowskiego. Przyszli oni wszyscy do moich zabudowań. Sołtys Chalina Albert Teise, który też był w żółtym mundurze schował się za płotem, żeby go nie roi  jeden żandarm, i kazali mojemu mężowi, który leżał chory w łóżku wstać, ubrać się w najlepsze ubranie i oświadczyli, że teraz w gospodarce nie ma dużo pracy, więc zabierają go na roboty do Niemiec, skąd będzie mógł przysyłać dużo pieniędzy. Pomimo choroby mąż mój Roman Zabłotowicz musiał się ubrać i został zabrany. Zdążyłam tylko przed zabraniem podać mu ostatni raz lekarstwo. Następnie Niemcy ci zabrali męża i sąsiadów i zaprowadzili ich na posterunek żandarmerii w Chalinie, gdzie znajdowali się już inni Polacy, których wszystkich znałam jako sąsiadów. Oprócz męża i wspomnianych Włodarczyka i Nowakowskiego byli w areszcie żandarmerii: Edmund i Aleksander Agacińscy, Feliks Lewandowski, Kazimierz Mync, Ludwik Portalski, Józef Rutkowski i Bronisław Rutkowski. Przypominam sobie, że był jeszcze dróżnik Czesław Szczepański i jeszcze jeden nieznany mi Polak. Wieczorem tego dnia widziałam przed budynkiem żandarmerii samochód ciężarowy, na który Niemcy wrzucali łopaty, szpadle i liny. Dokąd wywieziono Polaków nie wiem. Dowiedziałam się następnego dnia, 18 grudnia 1944 roku, że wszyscy z wyjątkiem Szczepańskiego i nieznanego mi mężczyzny zostali zamordowani w lesie łagiewnickim.

W końcu lutego lub na początku marca 1945 roku ja i wielu innych członków rodzin zamordowanych uczestniczyliśmy w wydobyciu zwłok z dwóch dołów. Wszyscy zamordowani zostali przez nas rozpoznani. Mąż mój był związany z Włodarczykiem, Agaciński, prawdopodobnie Edmund, był całkowicie rozebrany, a inni częściowo. Feliks Lewandowski miał obcięty czubek głowy do połowy czoła. Inni byli pokłóci chyba szpadlami, gdyż rany były głębokiej i duże. Ponadto w końcu października 1944 roku słyszałam strzały a potem jęki Ignacego Mynca, który został przez Niemców zamordowany.

Czesława Wyszyńska


Protokół przesłuchania świadka Tadeusza Kilińskiego, urodzonego w 1905 roku, mieszkającego w Głodowie, przez prokuratora wojewódzkiego delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1979 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie zabójstwa we wrześniu 1944 roku Wymyślinie, gmina Skępe, pow. Lipno, Stanisława Warzyńskiego, sygn. 4.2017.Zn.

W czasie okupacji mieszkałem w Głodowie i pracowałem jako ogrodnik w Niemca – dziedzica nazwiskiem Zilze. Od 23 października 1944 roku zmarła moja matka Barbara Kilińska. W związku z tym miałem dość dużo pracy w załatwieniu formalności związanych z pogrzebem matki. Koło północy dowiedziałem się od sąsiadów, że Niemcy, których nie znałem, ubrani w czarne i żółte mundury, przyprowadzili do piwnicy w browarze w Głodowie Władysława Guza, ogrodnika z Piątek. Razem z Guzem doprowadzono jeszcze jednego Polaka, którego nie znałem i zapomniałem już dziś jego nazwisko. Ci dwaj Polacy przesiedzieli w piwnicy całą noc i rano wywieźli ich Niemcy samochodem do więzienia w Lipnie. Członkowie rodziny Guza opowiadali mi, że Niemcy bili i katowali Guza przez 7 dni, chcąc go zmusić do wydania reszty podejrzanych Polaków. Prawdopodobnie Guz nie wydał nikogo i dlatego wywieziono go do Ligowa i tam został zamordowany. Od członków jego rodziny dowiedziałem się, że po wojnie odkopano zwłoki Guza i pochowano je na cmentarzu w Karnkowie.

Natomiast szwagier mój Tadeusz Mierzejewski został aresztowany przez Niemców jesienią 1944 roku. Opowiadała mi o tym siostra Janina Mierzejewska zamieszkała we Wrocławiu. Tenże szwagier Mierzejewski został aresztowany przez Niemców za to, że dał kawałek chleba jeńcom. Podobno zwłoki Guza i Mierzejewskiego leżały w bliskiej odległości w Ligowie. Po odkopaniu zwłok Mierzejewskiego przewieziono je do Skępego i pochowano na cmentarzu. Nie wiem, kto zamordował i aresztował Guza i Mierzejewskiego i co było powodem ich zamordowania.

Tadeusz Kiliński


Protokół z przesłuchania świadka Adama Rybickiego, mieszkającego w Żuchowie, powiat Lipno, sporządzony przez oficera śledczego Komendy Wojewódzkiej MO w Bydgoszczy 8 kwietnia 1965 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie i powiecie, sygn. II Ds 35/64.

W czasie okupacji mieszkałem w Lubowcu, powiat Lipno. Moim sąsiadem był Ignacy Alaszkiewicz. We wrześniu 1944 roku do naszej wsi przyjechali żandarmi z Ligowa, których nazywano „Gestapo leśne”. Wiem, że byli oni używani do walki z partyzantka polską. Żandarmi przywołali z pola Alaszkiewicza, który woził w tym czasie ziemniaki. Stałem na swoim podwórzu i nie widziałem, czy rozmawiali, później zobaczyłem, jak Alaszkiewicza wyprowadzono za jego stodołę i tam go zastrzelono, oddając do niego trzy strzały. Który żandarmów strzelał, tego nie wiem, ponieważ żadnego z nich nie znałem. Po pewnym czasie przyszedł do mojej zagrody jeden żandarm i polecił mi zabrać łopatę i pójść z nim. Wraz z żandarmem poszedłem za stodołę, gdzie Alaszkiewicz leżał martwy. Kazali mi kopać dla niego grób, a sami gdzieś pojechali. Polecili mi wykopać grób i czekać z zakopaniem zwłok do ich przyjazdu. Po pewnym czasie jeden z żandarmów przyjechał i wtedy Alaszkiewicza zakopałem.

Adam Rybicki


Protokół przesłuchania świadka Jana Orlińskiego, urodzonego w 1914 roku, mieszkającego w Jasieniu, przez prokuratora wojewódzkiego delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1981 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie w sprawie zabójstwa w dniu 31 grudnia 1944 roku w Ligowie, gm. Mochowo, pow. Sierpc: Floriana Kalinowskiego, Jadwigi Kalinowskiej, Bronisława Kalinowskiego i Zofii Kalinowskiej popełnionego z motywów narodowościowych w celu wyniszczenia polskiej grupy narodowej przez Niemców idących na rękę władzy państwa niemieckiego, sygn. S 90.2018.Zn.

Od urodzenia mieszkam w Jasieniu. Około 2 km od mojego domu mieszkała rodzina Kalinowskich, Florian i Jadwiga. Gospodarstwo ich leżało blisko lasu. Mieszkali tam w czasie okupacji, po wysiedleniu ich z Kamienia Kotowego. Kalinowscy mieli najstarszą córkę Zofię, syna Bronisława i młodszą córkę, obecnie zamężną Markowską, która w czasie okupacji przebywała u urodziny we Włocławku. W drugiej połowie 1944 roku u Kalinowskich zostali zakwaterowani Niemcy, mężczyźni, pochodzący z Czarnego. W tym okresie Kalinowscy udzielali pomocy ludziom ukrywającym się w lesie, którzy przychodzili po żywność i dla ogrzania się. Zwracałem uwagę Kalinowskiemu, aby się tych Niemców, którzy u nich mieszkają i pracują w lesie przy umocnieniach wojskowych, wystrzegał, ale on twierdził, że oni mu nie zaszkodzą. W tym czasie przebywała też w Kalinowskich najstarsza córka, która uciekła z robót w Niemczech.

W Sylwestra 31 grudnia 1944 roku przyjechało Jagdkommando z Ligowa i aresztowało całą rodzinę Kalinowskich. W tym samym czasie była rewizja u szewca w Jasieniu, Józefa Krawczyka, u którego był żandarm Ficht i sześciu z Jagdkommando w Ligowie. Ja w tym czasie byłem również u Krawczyka i słyszałem, jak mu się kazano zgłosić do Ligowa, do wyjaśnienia. Józef Krawczyk był w Ligowie i po powrocie mówił mi, że widział rodzinę Kalinowskich pobitych, których później rozstrzelano. Kalinowscy to byli dobrzy, spokojni ludzie, którzy każdemu pomagali i do żadnej partyzantki nie należeli.

Jan Orliński


Protokół przesłuchania świadka Henryki Markowskiej, urodzonej w 1931 roku, mieszkającej we Włocławku, przez prokuratora wojewódzkiego delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1981 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie w sprawie zabójstwa w dniu 31 grudnia 1944 roku w Ligowie, gm. Mochowo, pow. Sierpc: Floriana Kalinowskiego, Jadwigi Kalinowskiej, Bronisława Kalinowskiego i Zofii Kalinowskiej popełnionego z motywów narodowościowych w celu wyniszczenia polskiej grupy narodowej przez Niemców idących na rękę władzy państwa niemieckiego, sygn. S 90.2018.Zn.

Jestem córką Floriana i Jadwigi Kalinowski, którzy 1 stycznia 1945 roku zostali rozstrzelani przez hitlerowców. W tym samym czasie został rozstrzelany brat Bronisław Kalinowski, który wówczas miał 19 lat oraz zamordowano moją siostrę Zofię Kalinowską, która wówczas miała lat 20. Mieszkaliśmy wtedy w miejscowości Jasień, gmina Tłuchowo. Kiedy aresztowano moich rodziców i rodzeństwo, ja przebywałam we Włocławku w gościnie u swojej cioci Kazimiery Niedzielskiej. Z Włocławka po trzech dniach wróciłam do Jasienia, zostałam ostrzeżona, bym do domu nie szła, bo moja rodzina została aresztowana i rozstrzelana. Wobec tego dopiero następnego dnia poszłam do domu naszego po rzeczy, ale tam właściwie już nic nie było, mieszkanie było splądrowane. Przebywali tam umundurowani i uzbrojeni hitlerowcy, ubrani w uniformy koloru żółtego, czerwone opaski ze swastyką na rękawach, długie buty z cholewami. Było ich około 10. Z domu nic nie zabrałam, zresztą bałam się. Wróciłam do cioci do Włocławka i tu przebywałam do zakończenia wojny.

W lutym 1945 roku zamordowani rodzice, brat i siostra zostali z miejsca zbrodni zabrani przez moje wujostwo przewiezieni na cmentarz w Tłuchowie i tu pochowani. Byłam obecna podczas ekshumacji zwłok i pochowaniu na cmentarzu w Tłuchowie. Ja dokładnie nie wiem, czy rodzice należeli do polskiego ruchu oporu. Przypuszczam tylko, że brat Bronisław i mój ojciec mogli należeć do polskiej organizacji. Wnioskuję to po tym, że późnym wieczorem oraz nocą przyjmowali jakieś osoby i po cichu z nimi rozmawiali, ale tych osób nie widziałam. Według mnie matka moja oraz siostra Zofia nie należały do organizacji, zresztą siostra Zofia ukrywała się przed Niemcami, gdyż zbiegła z Elbląga z robót przymusowych. Wiem, że moi rodzice udzielali jakimś ludziom pomocy żywnościowej, a żywność przygotowywała moja mama. Ja żywność przynosiłam do lasu w koszyku. Mieszkaliśmy blisko lasu. Z tych ludzi którym nosiłam żywność znam tylko jednego, był to Polak o nazwisku Szydłowski. Czasami przychodził do nas do domu, najwięcej rozmawiał z ojcem i moim bratem. Czy do jakiejś organizacji należał Szydłowski, też nie wiem. Prawdopodobnie na moich rodziców ktoś złożył donos, gdyż hitlerowcy przyjechali i obstawili cały dom. Pytali również o moją siostrę, a kiedy ojciec powiedział, że jest na robotach i w domu jej nie ma, to wówczas któryś z Niemców powiedział, że my ci pokażemy, że ona tu jest. Hitlerowcy poszli prosto do kryjówki, gdzie siostra się ukrywała, a było to w oborze i tam ją znaleźli. Taką relację znam od mojej drugiej cioci Kazimiery Niedzielskiej. Była ona obecna podczas aresztowania moich rodziców, bowiem wcześniej z ojcem umówili się na wyjazd do Lipna i dlatego przyszła do nas do domu. Tam przez Niemców została pobita, ale ją puszczono.

Jeszcze przed aresztowaniem i zamordowaniem moich rodziców słyszałam od nich w domu, że Niemcy kiedyś poszli do miejsca zamieszkania Szydłowskiego aresztować go, ale on uciekł przez okno, więc zaprowadzili za stodołą jego rodziców i tam zastrzelili. Później w innym czasie zginęła jego żona, ale bliżej tych okoliczności nie znam. Wiem tylko, że nie znalazł swojej żony ani miejsca, w którym zginęła. Szydłowski wówczas mieszkał w miejscowości Suradowo czy Suradówek. Natomiast około 1972 roku mieszkał w miejscowości Wielgie koło Lipna. Zdjęć zamordowanych członków mojej rodziny nie mam. Widocznie zabrali wszystko wraz z innymi dokumentami hitlerowcy, gdyż jak znałam wyżej w domu z tych rzeczy już nic nie było.

Henryka Markowska


Protokół przesłuchania świadka Anastazji Grudzińskiej, urodzonej w 1917 roku, mieszkającej w Skępem, przez prokuratora wojewódzkiego delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1981 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie zabójstwa w dniu 5 stycznia 1945 roku w Ligowie gmina Mochowo Sierpc, Zofii Jagas, Józefy Brzuski, Stanisława Brzuski, Wiktora Kaczmarka, Tadeusza Mierzejewskiego, Heleny Kujawskiej, sygn. 91.2018.Zn.

Do chwili śmierci mojej matki Heleny mieszkałam z nią we wspólnym gospodarstwie i z jej własnego opowiadania wiem, że powodem aresztowania i śmierci była pomoc w postaci dostarczenia chleba Czesławowi Błaszczykowski ze Skępego Rumunek. Czesław Błaszczyk, syn z pierwszego małżeństwa Józefy Brzuskiej, w 1942 lub 1943 roku został aresztowany przez żandarmerię w Skępem za nielegalny ubój mięsa. Siedział w więzieniu w Lipnie, skąd zbiegł i ukrywał się w rejonie miejsca zamieszkania swojej matki. Był taki okres, kiedy ukrywał się w bunkrze wykopanym w lesie koło miejscowości Wólka, a gdy nie był poszukiwany, pracował w gospodarstwie swoich rodziców lub u sąsiadów.

5 stycznia 1945 roku nad ranem Czesław Błaszczyk został aresztowany w domu razem ze swoimi rodzicami. W tym samym czasie została aresztowana także moja matka. Było to w mojej obecności. Przyszedł miejscowy żandarm o nazwisku Gall z dwoma członkami Jagdkommando, które stacjonowało w tym czasie w Ligowie i kazał się mamie ubierać. Gdy ojciec zaproponował, że pójdzie za żonę, żandarm odpowiedział, że chodzi jednak o matkę. Ojciec mój Władysław pilnował na drodze koło posterunku żandarmerii w Skępem i widział, jak około godziny 11 przed południem matka Helena była wywożona samochodem ciężarowym razem z Brzuskimi, Tadeuszem Mierzejewski, Wiktorem Kaczmarkiem i Zofią Jagas w kierunku Ligowa. Żona Wiktora Kaczmarka, początkowo aresztowana, a następnie zwolniona, już z samochodu przekazała ojcu obrączkę ślubną matki. Matka zdążyła jeszcze powiedzieć ojcu „Zostań z Bogiem”. Pracująca na posterunku żandarmerii w Skępem kobieta o nazwisku Menc powiedziała ojcu, że matka natychmiast po doprowadzeniu na posterunek została ciężko pobita przez jakiegoś żandarma. Mieszkający w Ligowie stelmach o nazwisku Józef Pusz, który miał swój warsztat w podwórzu posterunku żandarmerii, opowiadał mojemu ojcu, który następnego dnia po aresztowaniu matki pojechał do Ligowa, że wszystkie osoby przywiezione ze Skępego zostały tego samego dnia rozstrzelane w pobliżu posterunku. Ponieważ Pusz znał osobiście moją matkę, przekazał, że gdy szła na miejsce kaźni członek Jagdkomando zdjął z niej białą wełnianą chustkę. Mama została zastrzelona strzałami z automatu oddanymi z tyłu.

Po przejściu frontu, 22 lutego zostały wykopane wszystkie zwłoki osób zebranych 5 stycznia 1945 roku ze Skępego i rozstrzelanych w Ligowie, w tym mojej matki, która została pochowana w Skępem.

Anastazja Grudzińska


Protokół przesłuchania świadka Józefa Sobocińskiego, urodzonego w 1929 roku, mieszkającego w Skępem, przez prokuratora wojewódzkiego delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1981 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie zabójstwa w dniu 5 stycznia 1945 roku w Ligowie gmina Mochowo Sierpc, Zofii Jagas, Józefy Brzuski, Stanisława Brzuski, Wiktora Kaczmarka, Tadeusza Mierzejewskiego, Heleny Kujawskiej, sygn. 91.2018.Zn.

W okresie okupacji hitlerowskiej mieszkałem wraz z matką i siostrą matki Zofią Sobocińską w Skępem przy ulicy Sierpeckiej, naprzeciwko posterunku żandarmerii niemieckiej, który mieścił się w prywatnych zabudowaniach Świtalskiego. Poczynając od 1940 roku, kiedy komendantem posterunku żandarmerii został przybyły z Koblencji Ferdynand Helming, byłem używany do różnych prac porządkowych na posterunku. Robiłem zakupy i sprzątałem. Jak pamiętam, żandarmów razem z komendantem było sześciu. Zastępcą komendanta był Josef Moder, a żandarmami byli Gall i Wujke, miejscowi Niemcy z okolic Skępego. Poza tym byli dwaj przyjezdni, ale nazwisk ich nie pamiętam. Pamiętam, że na posterunku bito ludzi zatrzymanych, a celowali w biciu Moder i Gall. Nie pamiętam dokładnie, kiedy, czy już w lecie 1944 roku pojawili się członkowie Jagdkommando, ubrani w mundury polowe, uzbrojeni w automaty i lekkie karabiny maszynowe oraz granaty, którzy, jak ludzie mówili, stacjonowali w Ligowie. Było ich około 20, gdyż obserwowałem zbiórki, a jeździli samochodem terenowym przykrytym brezentem.

W zimie 1944/1945 roku w godzinach przedpołudniowych widziałem wyprowadzanych z posterunku znajomych mi mieszkańców Skępego. Był to rybak Kaczmarek, mieszkający nad jeziorem Łęckim, Mierzejewski, rolnik z Rumunek Skępskich, Brzuska z Rumunek Skępskich i Kujawska zamieszkała po sąsiedzku ze mną. Nadmieniam, że wyprowadzono więcej osób, około 10, ale innych nie znałem. Osoby te zostały wepchnięte do samochodu i wywiezione w kierunku rynku i dalej do Ligowa. Eskortę stanowili członkowie Jagdkommando, którzy ich brutalnie wpychali do samochodu. Jakiś czas przed opisanym wypadkiem wyprowadzono do samochodu zatrzymanego na posterunku, znanego mi Czesława Błaszczyka, który mieszkał w Rumunkach Skępskich i z jakiegoś powodu się ukrywał. Później słyszałem od ludzi, w szczególności od rodziny zamordowanych, że udzielali Błaszczykowski pomocy. Błaszczyk pracował u nich, za co otrzymywał wyżywienie. Kaczmarek spotykał się z nim i dawał mu ryby. Wszyscy wymienieni ludzie mieli dobrą opinię w Skępem, byli rolnikami. Kujawski należeli do najbogatszych gospodarzy, natomiast Brzuskowie byli biedniejsi.

Józef Sobociński


Protokół przesłuchania świadka Czesława Jagasa, urodzonego w 1928 roku, mieszkającego w Ławiczku koło Skępego, przez prokuratora wojewódzkiego delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1981 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie zabójstwa w dniu 5 stycznia 1945 roku w Ligowie gmina Mochowo Sierpc, Zofii Jagas, Józefy Brzuski, Stanisława Brzuski, Wiktora Kaczmarka, Tadeusza Mierzejewskiego, Heleny Kujawskiej, sygn. 91.2018.Zn.

W 1939 roku mieszkałem wraz z rodzicami na gospodarstwie rolnym w Ławiczku. Przez cały czas okupacji również zamieszkiwałem z rodzicami z tym, że od sierpnia do listopada 1944 roku pracowałem na okopach w Lubiczu pod Toruniem. Wiedziałem, że siostra moja Janina, urodzona w 1918 roku, była łączniczką w oddziale partyzanckim, w którym dowodził Adam Marciniak, a który miał ziemianki w lesie nazywanym Stare Zagaje koło Skępego. Wiem też, że moi rodzice pomagali ukrywającym się w lesie, dostarczając żywności. Był też taki wypadek, że w naszym domu udzielono pomocy rannemu partyzantowi o nazwisku Szydłowski Ryszard. Mieszka on obecnie w miejscowości Wielgie i pracuję w Elanie.

W listopadzie 1944 roku zmarł mój ojciec na skutek pobicia przez żandarmerię ze Skępego. Żandarmi podejrzewali ojca, że ukrywał rannego Faustyna Rzeczkowskiego. Po śmierci ojca zostałem zwolniony z pracy na okopach i pracowałem w domu na gospodarstwie. W styczniu 1945 roku przyjechało Gestapo konną furmanką zabrało matkę Zofię Jagas do Skępego.  Mnie zostawili, ponieważ powiedziałem, że dopiero wróciłem z pracy na okopach i nie wiem, co się działo w domu. Co się z matką stało dłuższy czas nie wiedzieliśmy, aż dopiero na wiosnę 1945 roku, kiedy ekshumowano ciała w Ligowie, dowiedzieliśmy się, że matka została rozstrzelana. Matkę pochowaliśmy obok ojca na cmentarzu w Skępem w marcu lub kwietniu 1945 roku.

Czesław Jagas


Protokół przesłuchania świadka Stanisława Bieleca, urodzonego w 1928 roku, mieszkającego w Lipnie, przez prokuratora wojewódzkiego delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1982 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie zabójstwa w dniu 6 stycznia 1945 roku w Ligowie, gmina Mochowo, powiat Sierpc, Heleny Bielec i Ireny Szydłowskiej, T.I, sygn. 97.2018.Zn.

Od 1938 roku mieszkałem w Nowej Wsi koło Wielgiego. W czasie okupacji niemieckiej pracowałem w miejscowym majątku rolnym i mieszkałem razem z matką, gdyż ojciec przebywał na robotach przymusowych w Niemczech. Około 4 rano w dniu 4 stycznia 1945 roku zostaliśmy nagle obudzeni przez trzask szyb i okien wybijanych kolbami karabinów przez żandarmów niemieckich. Zerwaliśmy się ze snu z matką i w tym czasie wpadli do naszego domu żandarmi niemieccy. Bijąc matkę i mnie kolbami oraz kopiąc butami, żandarmi wyprowadzili nas z domu i dalej prowadzili do posterunku w Wielgiem. Mnie zamknięto w chlewni, w której były świnie, natomiast matkę zaprowadzono do pomieszczenia posterunku. W godzinach popołudniowych tego dnia słyszałem, jak wyjeżdżał jakiś wóz konny spod posterunku. Wieczorem tego dnia przyszła sprzątać w posterunku nasza znajoma Szpryszyńska i krzyknęła przez zamknięte drzwi, że matkę moją wywieźli, ale nie podała dokąd. Kiedy wieczorem było już ciemno, komendant posterunku w Wielgiem przyszedł do mnie do chlewu i wypędził mnie, abym poszedł szybko do domu, bo zbliża się godzina policyjna. Groził mi przy tym, że mnie zastrzeli. Ponieważ w domu naszym wszystko było zniszczone przez żandarmów, udałem się do sąsiadów Kucharskich i u nich się zatrzymałem, gdyż dali mi jeść i przenocowali. Następnego dnia udałem się do Wielgiego i od znajomych, dowiedziałem się, że wóz wiozący moją matkę oraz Irenę Szydłowską jechał w kierunku Skępego i Ligowa. Od tego czasu nie miałem żadnych wiadomości o matce i Irenie Szydłowskiej.

Po odzyskaniu wolności i powrocie ojca z Niemiec w lutym 1945 roku pojechaliśmy do Ligowa i tam dowiedzieliśmy się od włodarza tegoż majątku, którego nazwiska nie pamiętam, że widział z ukrycia, jak żandarmi niemieccy rozstrzelali 7 osób, w tym czterech mężczyzn i trzy kobiety w dniu 6 stycznia 1945 roku. Jednocześnie opowiedział nam okoliczności tego rozstrzelania i wskazał miejsce ich pogrzebania. Powiedział nam, że żandarmi po rozstrzelaniu tych osób ciągnęli zwłoki za nogi około 10 m i wrzucali do głębokiego wykopanego dołu. W związku z tą informacją włodarza przystąpiliśmy po kilku dniach do odkopania zwłok wspólnie ze znajomymi. W czasie odkopywania stwierdziliśmy, że ubrania i płaszcze zamordowanych były zwinięte w wałki na plecach, przypuszczalnie od ciągnięcia tych zwłok po śniegu do wykopanego dołu. Nadto stwierdziliśmy, że matka moja Helena Bielec otrzymała strzał w tył głowy i pocisk wyszedł prawym okiem. Irena Szydłowska była tak pokopana, że połamane żebra wychodziły przez suknię na wierzch. Po przebraniu zwłok matki w nowe rzeczy i złożeniu do trumny, przywieźliśmy je na cmentarz parafialny do Wielgiego i tam odbył się uroczysty pogrzeb zamordowanych.

W pierwszych dniach stycznia 1945 roku żandarmeria niemiecka ze Skępego zabrała również ojca Ireny Szydłowskiej, Jankowskiego z Suradówka i skierowała go do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, gdzie wkrótce zginął. Natomiast do matki Szydłowskiej, Jankowskiej, żandarmi przyjeżdżali kilkakrotnie i tak ją bili i maltretowali, aż zabili na podwórzu własnego gospodarstwa w Suradówku. Nie wiem, kto zamordował matkę oraz Irenę Szydłowską i innych Polaków i co było przyczyną tego morderstwa.

Stanisław Bielec


Protokół przesłuchania świadka Stanisława Ciechackiego, urodzonego w 1926 roku, mieszkającego w Steklinku, przez sędziego wojewódzkiego delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1970 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne w sprawie zabójstwa w dniu 25 października 1944 roku Tłuchówku, powiat Lipno, Zbigniewa Mostka i Henryka Ruszczaka przez Jagdkommando z Ligowa, T. I, sygn. 5/12/Zn.

Od 1942 roku pracowałem jako robotnik rolny w Niemca Tobera w Jackowicach koło Czernikowa, otrzymując poza utrzymaniem pewne wynagrodzenie i mieszkając w jego zabudowaniach. Około połowy września 1944 roku oświadczył mi mój pracodawca, że mam się następnego dnia stawić w oznaczonej godzinie na dworcu w Czernikowie, nie mówiąc nic, w jakim celu. Od znajomych z tej samej wsi dowiedziałem się, że także inni mężczyźni i kobiety również otrzymali od swych pracodawców podobne wezwanie do stawienia się w Czernikowie. Podejrzewaliśmy, że nas wywiozą gdzieś do obozu czy też do pracy przymusowej. Na dworcu w Czernikowie czekał na nas urzędnik gminny Ikiert, który nosił żółty mundur, a do Czernikowa wprowadził się w czasie okupacji, władał językiem polskim. Do obecnych na dworcu, a było nas około 30 osób, oświadczył, że skierowani zostaniemy do prac fortyfikacyjnych do Tłuchówka. Na miejscu w Tłuchówku zastaliśmy już około 100 osób z różnych stron Polski a przez następne kilka dni nadchodziły dalsze transporty. Przy rozpoczęciu pracy było nas około 800 osób. Część robotników, wśród nich ja, przebywaliśmy w stodole, a jako posłanie służyła nam słoma. Inni zamieszkiwali w prywatnych kwaterach miejscowych rolników Polaków. Wszystkich nas podzielono na grupy, każda grupa liczyła około 20 osób, na jej czele stał jeden z nas, który kierował pracą. Nad grupami był tzw. Schachmaister, który był Niemcem. Na czele całego obozu stał Lagerführer, który chodził w żółtym mundurze, a miał pochodzić z Gdańska. Po polsku nie mówił. Mieszkał on na prywatnej kwaterze we wsi, tak samo jak Schachmaistrzy.

Praca rozpoczynała się około 8 i trwała do 16. Do pracy prowadzili nas grupowi. Na terenie majątku urządzono kuchnię polową. Codziennie wieczorem otrzymywaliśmy prowiant na całą dobę, składał się on połowy chleba, jednej kostki masła lub marmolady około 5 dkg. kiełbasy. Obiad wydzielano nam po pracy. Najwięcej karmiono nas brukwią i kartoflami. Nieraz podawano nam kapuśniak lub cukrowe buraki. W niedzielę otrzymywaliśmy gulasz z kartoflami. Ponieważ utrzymanie było bardzo skromne, każdy na swój sposób zdobywał sobie żywność, albo ją kupował u miejscowych rolników. Nieraz na własną rękę po pracy opuściłem obóz. Obowiązywał jednak zakaz i gdy kogoś złapano, dostawał baty. Po pracy przebywaliśmy swobodnie na terenie majątku, mogliśmy się nawet poruszać po wiosce. Każdy z nas otrzymywał poza tym 10 papierosów dziennie. W czasie prac fortyfikacyjnych przeprowadzano nieraz inspekcje, były to komisje składające się przede wszystkim z wojskowych.

Pewnego wieczoru, było to 25 października 1944 roku, zjawiła się na terenie majątku pewna grupa licząca około 40 osób, tzw. Jagdkommando z Ligowa. Byli to osobnicy w mundurach wojskowych. Obstawiono całą naszą stodołę, a jednocześnie przeprowadzono rewizję we wsi. Następnego dnia o godzinie 6 rozpoczął się apel, w czasie którego przyprowadzono dwóch mężczyzn. Jednego z nich znałem, był to Mostek z Lipna, który również przebywał w obozie na pracach, lecz zamieszkiwał w prywatnej kwaterze na wsi. Ojciec Mostka był przed wojną policjantem w Lipnie. Drugim był niejaki Ruszczak z Koziego Rogu, który przebywał w sąsiednim obozie w Kłobukowie. Jeden z członków Jagdkommando odczytał w języku niemieckim jakiś wyrok, skazujący ich na karę śmierci za szpiegostwo i bandytyzm. Wyrok ten przetłumaczono na język polski. Następnie kazano im iść w kierunku pola za stodołą, a gdy obaj znaleźli się w pewnej odległości, sześciu Niemców skierowało w ich kierunku karabiny. Nagle obaj się odwrócili i stanęli twarzą do plutonu egzekucyjnego. Mimo wezwania nie odwrócili się z powrotem, tak, że strzelano do nich z przodu. Po egzekucji mówiono, że Mostek, który zamieszkiwał na prywatnej kwaterze w Tłuchówku, opuścił swoją kwaterę w godzinach wieczornych, przebywając u jakiegoś rolnika na gościnie. Tam właśnie zastał go patrol Jagdkommando, który go aresztował. Ruszczak natomiast, według opowiadania różnych osób, tego rana wracał ze swego domu w Kozim Rogu i po drodze został zatrzymany przez patrol. Obóz nasz został rozwiązany 18 stycznia 1945 roku. Zebrano nas na placu, po czym wyruszyliśmy pieszo w kierunku Skępego. W czasie drogi niektórzy zdołali uciec. Ja uciekłem, gdy nasz transport doszedł do Skępego.

Stanisław Ciechacki


Protokół przesłuchania świadka Antoniego Wichrowskiego, urodzonego w 1919 roku, mieszkającego w Lipnie, przez sędziego wojewódzkiego delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1970 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne w sprawie zabójstwa w dniu 25 października 1944 roku Tłuchówku, powiat Lipno, Zbigniewa Mostka i Henryka Ruszczaka przez Jagdkommando z Ligowa, T. I, sygn. 5/12/Zn.

Do czasu skierowania mnie do obozu pracy Tłuchówku mieszkałem w Lipnie. Pracowałem w szkole niemieckiej jako pracownik fizyczny. Do Tłuchówka przewieziono nas furmankami. Zostałem zatrudniony przy kopaniu okopów. Pamiętam, że o 7 była zbiórka, a o godzinie 8 rozpoczynaliśmy pracę. Kończyliśmy początkowo, gdy było jeszcze widno, a później po zmroku. Początkowo spałem w stodole, którą przegrodzono na pół. W jednej części były kobiety, w drugiej mężczyźni. Ponieważ obóz dysponował jedną stodołą, w której było ciasno, wobec tego ja i jeszcze inni mieszkaliśmy u gospodarzy bez przepustek. Kierownictwo obozu orientowało się w tym fakcie. Mieszkałem w czasie pobytu w obozie u trzech gospodarzy, u dwóch w zabudowaniach, a u trzeciego w chlewie, później w stodole. W zasadzie mieliśmy swobodę poruszania się po obozie, który nie był ogrodzony. Warunki sanitarne nie były przestrzegane. Każdy na własną rękę musiał zorganizować sobie mycie. Można było korzystać ze studni oraz strumyka, w którym często się myłem.

W Tłuchówku przebywałem do późnej jesieni, a ponieważ podałem się za stolarza, przeniesiono mnie do obozu do Kwaśna w powiecie sierpeckim. Tam budowaliśmy baraki dla jeńców. Sprowadzono tam jeńców francuskich, włoskich, ukraińskich. Po zakończeniu budowy baraków wróciłem ponownie do Tłuchówka na początku stycznia 1945 roku. Obozem w Tłuchówku zarządzał komendant i miał do pomocy urzędnika. Prace nasze przy okopach nadzorował jakiś wojskowy, a pilnowało nas kilku Niemców. Prace trzeba było wykonywać skrupulatnie, ponieważ stosowano kary fizyczne. Pamiętam jeden wypadek, kiedy chłopca, który coś źle zrobił zbito kijami w obecności wszystkich pracujących przy okopach.

Późną jesienią, przed moim wyjazdem do obozu w powiecie sierpeckim, przeprowadzono w nocy kontrolę obozu, a szczególnie kontrolowano u poszczególnych gospodarzy na wsi. Wyszedłem bardzo wcześnie od gospodarza, u którego przebywałem i szedłem w stronę obozu. Zaczepiło mnie dwóch Niemców. Byli oni z Gestapo lub SS. Jednak puszczono mnie i poszedłem do obozu. Tam dowiedziałem się, że kontrolowano u gospodarzy i osoby, które nie miały przepustek zatrzymano. Chcąc opuścić obóz, trzeba było mieć przepustki, których jednak urzędnik nie chciał nam wystawiać, a komendant obozu wiedział, że my sypiamy na wsi u gospodarzy. Po moim przyjściu do obozu urządzono nam zbiórkę o godzinie 7 i kazano stać twarzami w stronę stodoły. Gdy nadeszli umundurowani, przeprowadzający kontrolę, z dwoma Polakami, kazano odwrócić się nam twarzami w stronę pola. Przed nami w odległości około 15 m ustawiono dwóch zatrzymanych Polaków. Jeden z nich nazywał się Mostek i był z Lipna, drugi Ruszczak. Następnie wyszedł wojskowy w czarnym mundurze, na czapce miał trupią czaszkę, i zwracając się do nas powiedział, Ruszczak nie ma żadnych dokumentów, więc to pewnie bandyta, a mostek zatrzymany przy kontroli mówił raz, że jest Polakiem, a raz, że Niemcem i oświadczył, że to musi być szpieg. Następnie wystąpiło sześciu Niemców, w czarnych mundurach, z czaszkami na czapkach i stojąc od tych dwóch Polaków w odległości około sześciu kroków, zastrzeliło Ruszczaka i Mostka. Mężczyzn tych rozstrzelano w godzinach rannych przed naszym pójściem do pracy. Rozstrzelano ich przy stodole, gdzie mieściła się kwatera obozu. Nazwisk tych umundurowanych nie znam, wiem tylko, że przyjechali z Ligowa, gdzie mieściła się ich placówka. Pamiętam, że ogółem tych umundurowanych Niemców przyjechało około 40. Rozstrzelanych Niemcy kazali zakopać przy stodole w pobliżu ustępu.

W dniu kiedy odbywała się egzekucja dwóch Polaków, zatrzymano także około 20 mężczyzn i kobiet bez przepustek. Zatrzymani tłumaczyli się, że jest więcej osób, które nocują u gospodarzy. Gdy zwrócono się, kto jeszcze sypiał u gospodarzy, a nie w obozie, zgłosiliśmy się, sądząc, że w ten sposób pomożemy zatrzymanym. Wezwano urzędnika, który miał wydawać przepustki i on prawdopodobnie potwierdził, że przepustek nie wydawał. Jeden z przybyłych umundurowanych Niemców zwrócił się do tego urzędnika, a ci którzy znali język niemiecki tłumaczyli, że powiedział, aby wybrał śmierć albo wojsko. Prawdopodobnie wybrał wojsko, bo tego dnia zabrano go z obozu.

Antoni Wichrowski


Protokół przesłuchania świadka Józefa Kłobukowskiego, urodzonego w 1910 roku, mieszkającego w Dobrzyniu nad Wisłą, przez sędziego wojewódzkiego delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1966 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne w sprawie zabójstwa w dniu 25 października 1944 roku Tłuchówku, powiat Lipno, Zbigniewa Mostka i Henryka Ruszczaka przez Jagdkommando z Ligowa, T. I, sygn. 5/12/Zn.

W okresie okupacji, w czasie od stycznia 1943 roku do końca wojny, pracowałem w niemieckim zarządzie gminnym w Ligowie jako urzędnik – kancelista. W Ligowie w czasie okupacji mieścił się także posterunek żandarmerii niemieckiej a komendantem posterunku w czasie mojej pracy był Niemiec nazwiskiem Rejski, ponadto żandarmami w tym czasie byli również Niemcy o nazwiskach Harbart i Ryndfleisch. W sierpniu 1944 roku w Ligowie został zainstalowany oddział Jagdkommando w miejscowym majątku, na którego czele stał oficer niemiecki w randze leutnanta o nazwisku Stellmach. W tym mniej więcej czasie, tj. też w drugiej połowie 1944 roku na posterunku żandarmeriiniemieckiej w Ligowie przebywał też żandarm, Niemiec o nazwisku prawdopodobnie Millbrandt, bo dokładnie tego stwierdzić nie mogę. Jeżeli chodzi o akcje wymierzone przeciwko ludności polskiej, to jak mi wiadomo leutnant Stellmach brał bezpośredni udział w akcji przeciwko grupie partyzantów działających na terenie wsi Choczeń, gm. Ligowo. Grupa ta składała się z około 12 osób i w czasie akcji prowadzonej przeciwko nim przez Jagdkommando niektórzy z nich zostali zabici, dwóch podobno przepłynęło rzekę Skrwę i uciekło na teren sąsiedniego powiatu sierpeckiego a 6 czy 8 osób, a wśród nich i jedna kobieta zostało schwytanych. Schwytani zostali przywiezieni do Ligowa i następnego dnia rozstrzelani w lesie w Rokiciu. Ponadto Jagdkommando pod dowództwem leutnanta Stellmacha dokonało w drugiej połowie 1944 roku rozstrzelania 10 czy 12 Polaków we wsi Suminek. Taką samą akcją kierował leutnant Stellmach w odniesieniu do Polaków, którzy rozstrzelani byli w Źródłach i w Malanowie. Z Polaków w Suminku rozstrzelani zostali między innymi Cybulski, Godlewski, a w Malanowie Chętkowski, Bednarska, w Źródłach Zwierzchowski, Dobrzeniecki. Ponadto leutnant Stellmach kierował także rozstrzelaniem grupy Polaków również w Rokiciu, niezależnie od grupy schwytanych partyzantów. Wśród tej grupy rozstrzelanych w Rokiciu byli Polacy rodzina Żurawskich, Franciszek Bonewicz, i rodzina Sulkowskich.

Akcje wyżej wymienione przeciwko Polakom prowadzone były przez Jagdkommando w Ligowie pod zarzutami rzekomych kontaktów tych Polaków z partyzantami a w gruncie rzeczy chodziło o likwidowanie ludności Polskiej pod lada pretekstem. Jeśli chodzi o tego Niemca żandarma, który prawdopodobnie nosił nazwisko Millbrandt, to brał on udział w zamordowaniu kobiety Polki nazwiskiem Kamińska pochodzącej z Dobrzynia n/Wisłą. Kamińska pracowała w ostatnim okresie wojny w Malanowie przy pracach przymusowych przy kopaniu rowów przeciwczołgowych. Widocznie zdaniem Niemców dopuściła się ona w czasie tej pracy jakiegoś przewinienia, gdyż przez tego żandarma Niemca została przyprowadzona z Malanowa do Ligowa i tu osadzona w areszcie w posterunku żandarmerii a następnie tenże żandarm prawdopodobnie nazwiskiem Millbrandt wyprowadził ją i rzekomo miał odtransportować do więzienia. W drodze zaś zastrzelił ją w lesie w Adamowie i tam na miejscu zwłoki jej zostały pogrzebane, a dopiero po zakończeniu okupacji ekshumowane przez rodzinę i przewiezione do Dobrzynia n/Wisłą i tu ponownie pogrzebane.

Dodać tu muszę, że ten żandarm Niemiec nazwiskiem prawdopodobnie Millbrandt współdziałał ponadto aktywnie w Jagdkommando w akcjach rozstrzeliwania Polaków, o których wyżej zeznawałem. Uważany był wśród ludności Polskiej za sadystę. Poza zbiorowymi akcjami eksterminacyjnymi przeciwko ludności polskiej prowadzonymi przez Jagdkommando w Ligowie pod dowództwem leutnanta Stellmacha, Jagdkommando na przestrzeni od sierpnia do końca okupacji dokonało szeregu mordów na Polakach w różnych akcjach indywidualnych, rozstrzeliwując szereg Polaków w piaskowni w Ligowie lub za stodołami dworskimi. Między innymi w piaskowni Jagdkommando rozstrzelało dwóch Polaków pochodzących chyba z Wyczałkowa, których zatrzymało na stacji kolejowej w Koziołku. Polacy ci przyjechali z przymusowych robót na urlop do rodziny za przepustkami legalnymi, lecz ponieważ na stacji w Koziołku znaleźli się poza godziną policyjną, która obowiązywała ludność Polską, więc oni zostali przywiezieni przez Jagdkommando do Ligowa i tu zostali zastrzeleni w piaskowni, nazwisk tych dwóch Polaków nie pamiętam. Leutnant Stellmach był to młody człowiek wzrostu ok.170 cm, krępy, dobrze zbudowany, blondyn. Żandarm zaś, prawdopodobnie Millbrandt, był też osobnikiem szczupłym, średniego wzrostu, ciemnym blondynem.

Józef Kłobukowski


Protokół przesłuchania świadka Zofii Lipińskiej, urodzonej w 1925 roku, mieszkającej w Steklinie, przez prokuratora wojewódzkiego delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1979 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie zabójstwa w dniu 20 października 1944 roku w Osówce, gmina Czernikowo, powiat Toruń, Mieczysława Warawana, T.I, sygn. 39/16/Zn.

Od 1927 roku mieszkałam w Nowogródku koło Czernikowa. W czasie okupacji hitlerowskiej pracowałam w majątku w Nowogródku. 1940 roku siostra moja Monika zawarła związek małżeński z Mieczysławem Warawanem i zamieszkali razem z nami w Nowogródku. 20 października 1944 roku w godzinach popołudniowych szwagier Mieczysław Warawan wrócił z końmi z pracy przy okopach. Wówczas przyszło do naszego domu dwóch żołnierzy niemieckich, którzy zabrali szwagra i odwieźli go w kierunku Osówki. Od tego czasu już nie wrócił. Miała być również zabrana siostra Monika, ale uratowało ją to, że była w zaawansowanej ciąży. Z opowiadania znajomych dowiedziałam się, że Niemcy zawieźli szwagra do Osówki, tam kazali mu iść w stronę domu i w tym czasie strzelili do niego, zabijając go. Szwagier miał zostać zabity w Osówce pod stogiem. Następnie zawieziono jego zwłoki do lasu w Osówce i tam zakopano w dole. Po wyzwoleniu, 18 marca 1945 roku, byłam obecna przy ekshumacji zwłok szwagra Mieczysława Warawana w lesie w Osówce. Rozpoznałam go po wyglądzie zewnętrznym i swetrze. Następnego dnia po ekshumacji pochowano go razem z innymi Polakami zamordowanymi przez Niemców we wspólnej mogile przy kościele w Czernikowie.

Zofia Lipińska


Protokół przesłuchania świadka Walentyny Łowickiej, urodzonej w 1915 roku, mieszkającej w Czernikowie, przez prokuratora wojewódzkiego delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1979 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie zabójstwa w dniu 20 października 1944 roku w Osówce, gmina Czernikowo, powiat Toruń, Mieczysława Warawana, T.I, sygn. 39/16/Zn; A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie zabójstwa w dniu 13 listopada 1944 roku w Wilczych Kątach, gmina Czernikowo, powiat Toruń, Józefa i Janiny Olszewskich, T.I, sygn.75. 2016.Zn.

W czasie okupacji hitlerowskiej zostałam z rodzicami i siostrami wysiedlona z Osówki do Wilczych Kątów. W połowie października 1944 roku dowiedziałam się, że zostali aresztowani przez Niemców: ogrodnik Bielicki, liczący wówczas około 22 lata, zamieszkały w Karnkowie oraz Mieczysław Warawan, liczący około 27 lat, zamieszkały w Nowogródku i pracujący w tymże majątku. Ogrodnika Bielickiego aresztowali członkowie Jagdkommando, wywieźli w nieznanym kierunku i zamordowali. Natomiast Mieczysława Warawana aresztowali również członkowie Jagdkommando, zawieźli do Osówki i tam go zastrzelili. Można przyjąć, że ogrodnika Bielickiego wywieziono do lasów skępskich i tam go zastrzelono.

Z opowiadania matki dowiedziałam się, że 13 listopada 1944 roku przyszli do naszego domu członkowie Jagdkommando w liczbie około 10 osób i wezwali do wyjścia na dwór mego ojca Józefa Olszewskiego i siostrę Janinę Olszewską. Niemcy kazali ojcu i siostrze, aby się ubrali, zabrali dokumenty i następnie wyprowadzili za stodołę, gdzie ich zastrzelili. Pochowano ich w dole za stodołą. Nie wiem, kto ich zakopał, gdyż w czasie zabierania ojca i siostry nie byłam obecna w domu. W tym czasie pracowałam bowiem jako krawcowa u Niemki Benzler w Wilczych Kątach. Kiedy wieczorem tegoż dnia wróciłam do domu, to wówczas matka pokazała mi miejsce, gdzie ojciec i siostra zostali zakopani oraz opowiedziała okoliczności ich zabrania.

Dopiero po wyzwoleniu, 18 marca 1945 roku, odkopaliśmy zwłoki ojca i siostry oraz pochowaliśmy ich następnego dnia na cmentarzu w Czernikowie. W tym samym dniu odbył się pogrzeb Mieczysława Warawana, w tym samym dniu pochowano również Kamilę Rutkowską, Celmera, Maciejewską, którzy zostali zastrzeleni w latach osowskich przez Jagdkommando.

Walentyna Łowicka


Protokół przesłuchania świadka Stanisława Marciniaka, przez prokuratora Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu w Gdańsku w 2018 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne sprawy zabójstwa na przełomie 1944/1945 roku w okolicach miejscowości Skępe, powiat Lipno, Marii Napiórskiej i Adama Marciniaka przez Jagdkommando, sygn. 98.2018.Zn.

We wrześniu 1939 roku ojciec mój miał zakład rzemieślniczy w Skępem. Miałem brata Leszka i siostry Halinę i Krysię, którzy już nie żyją. Mój ojciec należał do Polskiej Organizacji Zbrojnej, a później do AK. Mama opowiadała, że ojca widziała ostatni raz pod koniec 1944 roku na tzw. „Niwkach”. Było to pole położone około 2-3 km od Skępego. Po wyzwoleniu i jeszcze przed wyzwoleniem mama poszukiwała ojca, ale nigdzie go nie znalazła. Szukała przez Polski Czerwony Krzyż. Nigdy rodzina nie dowiedziała się, co się stało z ojcem. Ja też nie wiem, co się z ojcem stało. Za ojcem były prowadzone pościgi, obławy przez Niemców jako za groźnym bandytą.

Po wojnie, mogłem mieć około 10 lat, mama zabrała mnie na Stary Zagaj, odległy od Skępego około 7 km. Pod starym dębem w okolicy gniazda czarnego bociana, był bunkier ojca i jego drużyny. Tam znajdowały się dokumenty całego pododdziału. Wszystko zabraliśmy i mama przekazała to Władysławowi Drzewieckiemu, który już nie żyje. Te dokumenty niestety zaginęły. Na temat okoliczności śmierci ojca nikt nic nie wie. Znam natomiast okoliczności śmierci Marii Napiórskiej. Została ona brutalnie zmasakrowana przez Niemców w „Jałowcach”, części miejscowości Skępe. Tak mówili mieszkańcy Skępego.

Stanisław Marciniak


Protokół przesłuchania świadka Józefy Różańskiej, urodzonej w 1903 roku, mieszkającej w Dobrzyniu nad Wisłą, przez sędziego Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1948 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie zbrodni przeciwko ludzkości w postaci dokonanego zabójstwa w dniu 26/27 września 1944 roku w Dobrzyniu nad Wisłą Jana Różańskiego, Jana Witkowskiego, popełnionego z motywów narodowościowych przez Niemców idących na rękę władzy państwa niemieckiego, T. I, sygn. 90/15/Zn.

Mąż mój, Jan Różański, który w czasie kampanii polsko-niemieckiej w 1939 roku dostał się do niewoli jako żołnierz polski, uciekł z tej niewoli w sierpniu 1943 roku i ukrywał się w Dobrzyniu nad Wisłą. W nocy z 26 na 27 września 1944 roku Józef Moder wraz z dwoma innymi Niemcami cywilnymi odnalazł mojego męża u jego matki Walerii Różańskiej, zamieszkałej w Dobrzyniu nad Wisłą na Rumunkach. Męża mojego wówczas razem z Janem Witkowskim Moder wraz z owymi dwoma Niemcami wyprowadzili w pole. Witkowskiego za to, że nie wskazał miejsca ukrycia mojego męża. Po chwili od wyprowadzenia mojego męża i Witkowskiego słychać było jakieś strzały. O całym zdarzeniu dowiedziałam się od matki mojego męża i żony Jana Witkowskiego, Heleny. Od czasu owego zajścia zaginął ślad po moim mężu i Witkowskim. Ludzie mówili, że obaj zostali zabici przez Modera.

W grudniu 1944 roku zawołała mnie do siebie Niemka z Dobrzynia nazwiskiem Pekrul i powiedziała mi, że mąż i Witkowski już nie żyją. Niemiec Kerber miał jej to powiedzieć, że Moder zastrzelił mojego męża, a Witkowski został zabity szpadlem i kolbami od karabinów. Kerber miał być przy tym zabójstwie, jako jeden z tych Niemców, którzy z Moderem przyszli po mojego męża. Kerber opowiadał Pekrulce również, że Witkowski prosił przed śmiercią, aby jego żonę powiadomiono o jego śmierci. Moder miał zakazać Niemcom, którzy z nim byli, aby rozpowiadali o zabójstwie mojego męża i Witkowskiego. Zabójstwo miało być dokonane niedaleko zabudowań Pekrulki, a zwłoki zabitych miały być pochowane kawałek dalej od zabudowań na jej polu. Pekrulka pokazała mi nawet miejsce, gdzie zostały zakopane. Sądzę, że to mąż Pekrulki brał udział lub asystował przy zabójstwie mojego męża i stąd tak dokładnie o wszystkim wiedziała.

16 marca 1945 roku ciała zostały odnalezione na polu Leona Witkowskiego, w sąsiedztwie pola Pekrulki, zakopane zwłoki mojego męża i Jana Witkowskiego. Były już w rozkładzie. Mąż mój miał zakrwawione ubranie na piersi. Głowa Jana Witkowskiego była oddzielona od tułowia. W głowie była jedna wielka dziura.

Józefa Różańska


Protokół przesłuchania świadka Józefa Kleczkowskiego, urodzonego w 1927 roku, mieszkającego w Ligowie, przez sędziego Sądu Powiatowego w Lipnie na zlecenie Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1966 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne w sprawie zabójstwa w dniu 25 października 1944 roku Tłuchówku, powiat Lipno, Zbigniewa Mostka i Henryka Ruszczaka przez Jagdkommando z Ligowa, T. I, sygn. 5/12/Zn.

Przez cały okres okupacji przebywałem w Malanowie Starym,tj. na terenie wsi należącej do dawnej gminy Ligowo. Nie znam nazwiska komendanta Jagdkommando w Ligowie z końcem okresu okupacji, jak również nie znam nazwiska zastępcy komendanta posterunku żandarmerii w Ligowie z tego okresu. O takich nazwiskach jak Stellmach, Millbrandt nic nie słyszałem. Również nie byłem naocznym świadkiem egzekucji w Rokiciu w dniu 19 września 1944 r roku i w Ligowie w dniu 23 grudnia 1944 roku i kto w tych egzekucjach zginął. Później z opowiadania wiem, że w egzekucji w Ligowie miał zginąć Franciszek Bonowicz i kilku z rodziny Żurawskich. Byłem natomiast naocznym świadkiem egzekucji wykonanej w październiku 1944 roku w Malanowie Starym przez Jagdkommando na osobie Józefa Rzeszotarskiego, sąsiada moich rodziców. Tego dnia odbyła się egzekucja również w sąsiedniej wsi Źródła, gdzie rozstrzelano 6 osób, a między innymi Zwierzchowskiego i Olejniczaka. Egzekucję przeprowadziło Jagdkommando z Ligowa i po tej egzekucji przyjechali oni do Malanowa Starego, gdzie otoczyli dom Józefa Rzeszotarskiego, wyprowadzili go na podwórze i tu zastrzelili. Czy wśród tych członków Jagdkommando był komendant Jagdkommando, tego nie wiem. Przyjechało ich wówczas chyba 12.Po zastrzeleniu Rzeszotarskiego kazali założyć jego konie do wozu, na który wsiedli i mnie zmusili, abym jako furman odwiózł ich do Ligowa. Zwłoki zastrzelonego Rzeszotarskiego włożyli na drugi wóz i przywieźli do lasku w Rokiciu i tam pogrzebali. Mnie jednak do grzebania zwłok nie dopuścili, gdyż kazali mi wozem wcześniej odjechać.

Józef Kleczkowski


Protokół przesłuchania świadka Jana Giblewskiego, urodzonego w 1902 roku, mieszkającego w Ligowie, przez sędziego Sądu Powiatowego w Lipnie na zlecenie Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1966 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne w sprawie zabójstwa w dniu 25 października 1944 roku Tłuchówku, powiat Lipno, Zbigniewa Mostka i Henryka Ruszczaka przez Jagdkommando z Ligowa, T. I, sygn. 5/12/Zn.

W okresie okupacji mieszkałem w Ligowie, gdzie prowadziłem gospodarstwo rolne. W Ligowie mieściła się gmina, posterunek żandarmerii, a w połowie 1944 roku, kiedy na tutejszym terenie zaczął działać ruch partyzancki miejscowe władze dla zwalczania tego ruchu sprowadziły tu oddział Jagdkommando. Oddział ten zainstalowany został w miejscowym majątku i składał się chyba z około 30 ludzi z dowódcą w randze oficera. Oddział Jagdkommando rozpoczął prześladowanie i tępienie ludności polskiej w ten sposób, że zaczęto masowo rozstrzeliwać wszystkich podejrzanych bez żadnych dochodzeń, tam gdzie kogoś schwytano. Nie potrafię jednak podać nazwiska oficera Jagdkommando. Wyczyny tego pierwszego oddziału Jagdkommando były tak okrutne, że wzbudziły zaniepokojenie miejscowej ludności niemieckiej i oddział ten i jego skład personalny został zmieniony i zmienił się także komendant oddziału. Nie znam również nazwiska komendanta oddziału Jagdkommando w Ligowie i tego drugiego po zmianie, który tu był już do końca okupacji.

Posterunek żandarmerii w Ligowie mieścił się w miejscowej plebanii. Komendantem posterunku był Niemiec nazwiskiem Reński w 1944 roku. Nazwiska zastępcy komendanta z tego okresu nie znam, zresztą zmieniali się oni często. Przez pewien czas był tu żandarm Niemiec, który bardzo źle odnosił się do ludności polskiej. Był on dosyć wysoki, chuderlawy. Bił Polaków przy lada okazji i miał psa wilka, którego tresurę wypróbowywał na miejscowych Polakach chodząc po ulicy wiejskiej, a więc szczuł tym psem i przyglądał się, jak pies szarpie i gryzie człowieka. Nazwiska jego jednak nie znam. Nazwisko to mógłby podać miejscowy wówczas ksiądz mieszkający na plebanii Wacław Kawecki, który obecnie zamieszkuje w Płocku i jest profesorem Seminarium Duchownego. Nie byłem naocznym świadkiem egzekucji Polaków rozstrzelanych w dniu 19 września 1944 roku w Rokiciu i w dniu 23 grudnia 1944 roku w Ligowie. Dla rozstrzelanych w Ligowie w piaskowni kopałem jednak doły. Obie te egzekucje wykonywało Jagdkommando, ale kto zarządzał te egzekucje, tego ja nie wiem. Przypuszczam jednak, że zarządzał te egzekucje i kierował nimi komendant Jagdkommando i komendant żandarmerii miejscowej. Nazwiska miejscowego komendanta Jagdkommando i zastępcy żandarmerii w Ligowie mógłby może podać Józef Kłobukowski, obecnie sekretarz Miejskiej Rady Narodowej w Dobrzyniu nad Wisłą, który w okresie okupacji był urzędnikiem niemieckiego Urzędu Gminnego w Ligowie.

Jan Giblewski

Powiat Rypin


Protokół z przesłuchania Adolfiny Czarskiej, urodzonej w 1911 roku w Radzikach Dużych, sporządzony 6 marca 1974 roku przez sędziego Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie, sygn. Ds 23/65 tom IV.

Jestem siostrą Alberta Nickela. Przed wojną brat mieszkał z matką w Zambrzycy. Matka miała gospodarstwo rolne 12 mórg. Brat ożenił się w 1938 roku z Czesławą Siemińską z Zambrzycy. Pracował trochę u teściów na roli i dorywczo. W czasie okupacji ja mieszkałam w Zambrzycy, a brat Albert Nickel mieszkał w Skrwilnie. Odwiedzaliśmy się razem z bratem w okresie okupacji do czasu, gdy został powołany na front w 1941 roku do wojska niemieckiego. Rodzina moja była narodowości niemieckiej. Wiem, że brat należał do SS, ale co robił nie mogę powiedzieć, bo nie widziałam. Ludzie mówili do matki i do mnie, że Albert jeździł do Raku i brał udział w zabijaniu ludzi. Myśmy obie z matką robiłyśmy bratu wyrzuty, ale on nie przyznawał się do udziału w zabijaniu i mówił, że to nieprawda, ale żadnych argumentów nie przytaczał. Nie jest mi wiadomo, czy brat mój, zanim zaczął nosić czarny mundur, należał do Selbstschutzu. Nie widziałam, ażeby miał cywilne ubranie i opaskę na rękawie, a on sam nic o tym nie mówił. Brat pisał do nas z rosyjskiego frontu. Stamtąd pisał do nas ostatni raz i donosił, że był 4 razy ranny. Gdy ostatni raz był ranny, to go widziałam, gdy został z Warszawy przewieziony do szpitala do Włocławka i tam z jego żoną Czesławą odwiedziłam go. Było to zimą 1944 roku. Brat był ranny w głowę i miał oparzoną twarz. Mówił, że 10 dni nie słyszał i nie widział. Nas już rozpoznał. Ja byłam u niego we Włocławku jeden raz, a jego żona Czesława dwa razy. Brat ma jedną córkę Annę, urodzoną w 1938 roku w Zambrzycy. Brat mieszkał po wojnie w Niemczech Zachodnich i tam się ożenił. Córka Anna odszukała go przez Czerwony Krzyż. Albert Nickel pisał listy, ale ostatnio 10 już chyba lat nie pisze. Córka do niego pisała, ale on nie odpisywał. Do tej pory żadnych wiadomości od niego nie mamy. Brat Albert urodził się 12 października 1917 roku w Radzikach Dużych. Losem brata w tej sytuacji przestałam się interesować. Brat w listach nie podawał, co robi, gdzie pracuje, a tylko wspominał, że do pracy dojeżdżał 80 km. Adres brata był mi znany, ale teraz to już nie pamiętam i nie wiem, czy mam go zapisany w domu.

Czarnecki miał na imię Albert. Był on w Zambrzycy gospodarzem wsi oraz sołtysem. O ile pamiętam, to Czarnecki nie chodził z opaską Selbstschutzu, natomiast pamiętam, że zaraz po wkroczeniu Niemców w 1939 roku chodził w żółtym mundurze. Nie wiem, czy w mundurze tym chodził zaraz od 1939 roku. Z Czarnieckim nie jestem spokrewniona. Słyszałam, że bił on czasem ludzi, ale sama tego nie widziałam. Wiem o tym, że Czarnecki został wzięty do wojska niemieckiego w 1944 roku, gdy już ludzi brano na okopy. Został on wzięty do niewoli i wrócił do Zambrzycy w 1945 roku we wrześniu i stamtąd zaraz został zabrany, chyba przez Milicję Obywatelską, a jego żona mówiła mi, że był on w Warszawie osadzony w areszcie, a potem skazany na 5 lat więzienia. Żona Czarneckiego Augustyna starała się o obywatelstwo polskie, wówczas, gdy Albert Czarnecki siedział. Potem od ludzi słyszałam, że gdy wyszedł z więzienia, żona jego miała się gdzieś z nim spotkać i razem wyjechali do NRF. Czarneccy pisali listy do Dąbrowskiego Stefana z Zambrzycy. Nie znam daty urodzenia Alberta Czarneckiego, ale wiem, że był starszy od swojej żony, a żona jego była w moim wieku. Żona Czarneckiego nazywała się z domu Kran i mieszkała kilometr przed Sierpcem. Rodzice jej mieli tam gospodarstwo. Czarneccy mieli dużo dzieci. W lagrze umarło jedno z pięciu, a podobno w Niemczech najstarszy syn już po wojnie się utopił.

Adolfina Czarska


Protokół z przesłuchania świadka Antoniego Kruszyńskiego, urodzonego w 1908 roku, zamieszkałego w Skrwilnie, sporządzony 6 marca 1974 roku przez sędziego Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie, sygn. Ds 23/65 tom IV.

Znałem osobiście Edmunda Gogolina, urodzonego w Zasadach. Był z zawodu ślusarzem. Gdy go poznałem przed wojną, mógł mieć wówczas 19 lat. Grał na weselach i zabawach w okolicznych wsiach. Jego ojciec miał gospodarstwo w Zasadach, a ja bywałem u nich w domu. Wówczas wcale nie wiedziałem, że był on Niemcem. U nich w domu mówiono po polsku. Nie wiem, czy znali język niemiecki. Edmund Gogolin znał język niemiecki w mowie i piśmie. Może chodził do niemieckiej szkoły w Michałkach. Żadne z nich nie mówiło przy Polakach po polsku w okresie po wkroczeniu Niemców. Po raz pierwszy spotkałem Edmunda Gogolina w Okalewie, gdy stał przy szkole. Ubrany był po cywilnemu, a na ręku miał zieloną chyba opaskę i wiedziałem, iż oznacza to, że należy do Selbstschutzu. Gdy zapytałem go, co tutaj robi, odpowiedział, że zabierają ludziom sól i magazynują w szkole. Dostałem od niego nieco soli i dopiero wówczas zorientowałem się, że jest Niemcem. Wkrótce został on żandarmem na posterunku w Skrwilnie. Następnie, być może w 1943 roku, wysłany został na front wschodni. Spotkałem go ponownie pod koniec 1944 roku, gdy wojska niemieckie cofały się. Miał rękę na temblaku. Chciał u mnie przechować motocykl i dwie fuzje, ale ja odmówiłem. Odszedł razem z wojskiem i wydaje mi się, że uciekł z armii niemieckiej. Słyszałem, że był w Brodnicy i Jabłonowie już po wyzwoleniu. Wiadomo mi, że Edmund Gogolin żyje i mieszka w Niemczech. Nie wiem, czy w NRD czy NRF. Mówił mi o tym Felix Nass, przyrodni brat Edmunda Gogolina. Mówił mi o tym już parę lat temu, chyba w 1964 czy 1965 roku. Feliks Nass był w Niemczech chyba w tym czasie i mówił, że tam ludzie lepiej zarabiają. Nie jestem zupełnie pewny, ale wydaje mi się, że Felix Nass mówił do mnie, że był u Edmunda Gogolina. Wiem, że Edmund Gogolin przyjaźnił się z leśniczym Konowskim z majątku Szaniec, powiat Rypin. Ten Konowski mieszka gdzieś koło Górzna i jest leśniczym bądź jest na rencie. Parę lat temu Konowskiego spotkałem w Brodnicy. Nie mogę wykluczyć, że Gogolin może mieć kontakt z tym, że Konowskim.

Przypominam sobie nazwisko Rosentret, imię być może Karol, ale dokładnie nie pamiętam. Przybył on na te tereny, jako leśniczy, już chyba, jako oficer, chodził w siwym mundurze, podobnym jak Luftwaffe. Był tu może 3 lata. Bolesław Matuszewski, który wówczas był listonoszem w Skrwilnie mówił, że z tym Rosentretem był razem w wojsku w Kowalewie i wówczas Rosentret nazywał się Różański. Słyszałem, że Rosentret przybył z Poznańskiego z jakiejś miejscowości. Doskonale mówił po polsku i po niemiecku. Cały czas Rosentret był leśniczym. Ludzie mówili, że bił Polaków. Do żandarmerii nie należał, ani też nie był członkiem Selbstschutzu. Od Ignacego Zielińskiego słyszałem, że złapano czterech uciekających jeńców radzieckich i Rosentret odwiózł ich na posterunek do Skrwilna. Niemcy ich prawdopodobnie rozstrzelali.

Słyszałem o Czarneckim, a raczej wiem o nim, że jest on bratem Barskiej. Brandt był to Niemiec, chodził w żółtym mundurze. Mieszkał przed wojną w Zambrzycy. Nic o jego zbrodniczej działalności nie jest mi wiadomo. Był on tutaj w Zambrzycy chyba do końca wojny, ale co się z nim stało, nie wiem. Był żonaty, lecz rodziny jego też tutaj nie ma i nie wiem, co się z nią stało. Brandt, imię nie pamiętam, był żandarmem w Skrwilnie zaraz od początku okupacji. Przysłany był z Niemiec. Na rękawie munduru miał napis „Oldenburg” i był prawie do końca okupacji. Co się z nim stało nie wiadomo. Widziałem, że jeździł on na groby pomordowanych do lasów skrwilneńskich, gdyż tam palono zwłoki pomordowanych w 1939 roku Polaków. Brał on czynny udział w tym spalaniu zwłok. Był bardzo wrogo nastawiony do Polaków, których na posterunku nieludzko bił. Zbity został Adam Sobiech, który dziś już nie żyje. Brandt zabił także Machulskiego, który ukrywał się po ucieczce z przymusowych robót. Zastrzelił go w kartoflach na polu, na oczach wielu ludzi.

Antoni Kruszyński


Protokół z przesłuchania świadka Ignacego Zielińskiego, urodzonego w 1907 roku, zamieszkałego w Skrwilnie, sporządzony 6 marca 1974 roku przez sędziego Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie, sygn. Ds 23/65 tom IV.

Mieszkam w Skrwilnie od 1937 roku. Po wkroczeniu Niemców w 1939 roku, od 8 września do 9 grudnia byłem na ucieczce. Żona moja Zofia, gdy wróciłem opowiadała mi, że w listopadzie 1939 roku mordowali Niemcy Polaków w lasku skrwilneńskim. Wymieniła żona nazwiska Niemców tutejszych, którzy brali udział w zabijaniu takie jak: Albert Nickel z Zambrzycy i Gogolin z Zasad. Widziałem urzędującego Alberta Czarneckiego z Zambrzycy. Znałem go, chodził już wtedy w żółtym mundurze. Niemcy chodzący w żółtych mundurach zbierali się w domu należącym niegdyś do tutejszej parafii, obecnie Dom Kultury, mieli jakieś pogadanki i ćwiczyli się. Było to już od 1940 roku. Nic bliżej o działalności Alberta Czarneckiego nie jest mi wiadomo. Ja pracowałem wówczas jako gajowy w leśnictwie Skrwilno. Znałem Gustawa bądź Augusta Rosentreta, gdyż pracował też w leśnictwie od 1942 roku. Przedtem był w Rypinie i pracował w kancelarii w nadleśnictwie. Chodził w mundurze leśnika zielonym, prawie nie różniącym się od wojskowego. Utrzymywał kontakt z komendantem żandarmerii ze Skrwilna Brandtem, a także jego zastępcą, nazwiska nie pamiętam, z burmistrzem niemieckim też niestety nazwiska nie pamiętam. Słyszałem od ludzi, że Rosentret mówił o mnie, że tego Żyda szybko trzeba wykończyć. Jednakże, gdy bliżej mnie poznał, widział że znam swój zawód, a on się na niczym nie znał i beze mnie nie mógł się ruszyć. Często pomagałem mu w pracy w leśnictwie i to do 18 stycznia 1945 roku, do wkroczenia wojsk radzieckich. Miał Rosentret rodzinę w poznańskim koło Czarnkowa w Lubiszewie i na ten adres wysyłał dużo paczek do rodziny. Podejrzewaliśmy, że w paczkach znajdowały się różne przedmioty zrabowane w pałacu w Skrwilnie, należącym niegdyś do Feliksa Mieszkowskiego. W leśnictwie pracowałem ja, Śmiechowski, już nie żyje, i Witold Gencel.

Wiadomo mi, że w 1944 roku wiosną, miał miejsce wypadek złapania trzech czy czterech Rosjan. Mogli to być uciekinierzy z przymusowych robót. Przeprowadzili na posterunek w Skrwilnie. Co się stało z tymi Rosjanami, nie wiem. Ludzie natomiast mówili, że Rosjanie ci zostali zabrani do Rypina i tam rozstrzelani. Rosentret o tym fakcie ze mną nie rozmawiał. W 1945 roku w nocy z 17 lub 18 stycznia Rosentret uciekł. Pojechał do Rypina i nie wrócił, i nie wiem, co się z nim stało. Nic o nim od tej pory nie słyszałem. O Gogolinie nic nie słyszałem, poza tym, że pomagał w żandarmerii w posterunku w Skrwilnie. Wiem o tym, że w Skrwilnie żandarmem był Brandt, imienia nie znam. Mieszkał on z żoną, dzieci nie miał. Widziałem, że stał on na warcie w lesie na drodze do Raku, gdzie Niemcy palili zwłoki pomordowanych w 1939 roku Polaków. Był to lipiec 1944 roku. Nic poza tym o działalności Brandta nie jest mi wiadomo, ani też nie wiem, co się z nim stało. Słyszałem od ludzi, od kogo dokładnie nie wiem, że Rosentret poprzednio miał się nazywać Różański i służył w polskim wojsku. Mówił mi, że urodził się w 1907 roku, ale nie wspomniał gdzie. W mojej obecności Brandt zbił paru pracowników bądź gospodarzy.

Ignacy Zieliński


Protokół z przesłuchania świadka Genowefy Gogolin, urodzonej w 1915 roku, zamieszkałej w Nowym Kisielinie, pow. Zielona Góra, sporządzony 15 marca 1974 roku przez sędziego Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Zielonej Górze.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie, sygn. Ds 23/65 tom IV.

W 1938 roku wyszłam za mąż za Edmunda Gogolina. Mąż przed okupacją był ślusarzem i prowadził prywatny warsztat w miejscowości Zasady, powiat Rypin. Następnie przeprowadziłam się do miejscowości Okalewo, powiat Rypin. Nadmieniam, że do tej miejscowości przeprowadziliśmy się w czerwcu 1940 roku, natomiast mój mąż był w tej miejscowości od listopada 1939 roku, z chwilą wstąpienia do żandarmerii niemieckiej. Posterunek tej żandarmerii mieścił się w Okalewie. Nic mi nie jest wiadomo, aby mój mąż przed wstąpieniem do żandarmerii niemieckiej należał do jakiejś organizacji i nic nie wiem, aby był członkiem Selbstschutzu. Na początku czerwca mój mąż został skierowany na szkolenie do Tczewa. Wrócił po upływie około półtora miesiąca. Powiedział mi, że na tym szkoleniu uczono go pisać i czytać po niemiecku. Do 9 Stycznia 1941 roku mieszkaliśmy razem z mężem w tej miejscowości. Przypominam sobie, że mąż raz w tygodniu przez ten okres czasu jeździł na szkolenia do Rypina. Oprócz niego jeździli jeszcze inni żandarmi. Na czym polegały te szkolenia tego nie wiem, bo na ten temat z mężem nie rozmawiałam. W styczniu 1941 roku mój mąż wyjechał do Brzegu, obecnie województwo wrocławskie, i w tej miejscowości przebywał pół roku, na jakimś szkoleniu. Po powrocie do Okalewa został przeniesiony do miejscowości Skrwilno. W 1942 roku został zwolniony z żandarmerii niemieckiej. Powołany został do Wehrmachtu i od tego czasu do zakończenia wojny nie widziałam się z nim. Ostatni raz z mężem widziałam się 9 czerwca 1945 roku, gdy mój mąż wraz ze swoją siostrą Lidią Srul przyjechał do Polski do miejscowości Zasady. Widziałam się z nim bardzo krótko i mąż tego samego dnia opuścił wieś. Więcej z mężem się od tego dnia nie widziałam i od tego czasu nie otrzymuję żadnych wiadomości od niego. Gdzie obecnie przebywa tego nie wiem. Nie przypominam sobie Niemców o nazwiskach Czarnecki, Szramowski lub Rosentret. Przypominam sobie jedynie Niemca o nazwisku Brandt, który mieszkał w Skrwilnie. Bliżej nic na temat tego Niemca nie jestem w stanie podać. Nie znam rodziny Antoniego Umińskiego z Otoczni i nigdy z nim nie utrzymywałam żadnych kontaktów. Nigdy mąż nic mi nie mówił o zabijaniu ludzi w lasach skrwilneńskich. Słyszałam jedynie tylko, nie pamiętam od kogo, że w lasach tych mordowano ludzi. Dodaję, że mój mąż urodził się w 1912 roku w Zasadach. Matka jego miała na imię Marta, z domu Neske. Mąż mój miał jedną siostrę o imieniu Wanda, która wyszła później za mąż i nazywała się Stanke lub Stankiewicz. Miał jeszcze brata o imieniu Adolf. Gdzie oni przebywają, dokładnie nie wiem, ale jego siostra Wanda wyjechała do Niemiec, a brat Adolf przebywa w Kotowach, powiat Rypin. Nadmieniam, że zeznając w tym protokole o Lidii Srul, miałam na myśli siostrę jego, która pochodziła z drugiego małżeństwa, bowiem jego matka wyszła po raz drugi za mąż. Pragnę dodać, że gdy jego matka 9 czerwca 1945 roku przyszła do mojego domu i powiedziała mi, że mój mąż powrócił, to wtedy powiedziałam do niego przy spotkaniu, żeby wyjechał, bo gdy go złapią to go zabiją. Miałam wtedy na myśli to, że za pracę w policji niemieckiej ludzie tacy byli karani.

Genowefa Gogolin


Protokół z przesłuchania świadka Apolonii Nikolai, urodzonej w 1909 roku, mieszkającej w Sordachach, pow. Ełk, sporządzony 25 czerwca 1965 roku przez prokuratora Prokuratury Wojewódzkiej w Bydgoszczy delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie i powiecie, t.III, sygn. Ds 35/64.

Przed 1939 rokiem mieszkałam wraz z mężem Augustem Nikolai w Somsiorach, powiat Rypin. Ja byłam nauczycielką w sąsiadującej z Somsiorami w miejscowości Chojno. Mąż mój pełnił obowiązki kierownika tej szkoły i był równocześnie nauczycielem języka niemieckiego dla miejscowej mniejszości narodowej. Mąż mój August do wybuchu wojny interesował się ruchem hitlerowskim. Osobiście mi oświadczał, że żadnego udziału w organizowaniu ruchu hitlerowskiego nie bierze. Widziałam jednak, jak do męża przyjeżdżali z innych terenów obywatele niemieccy, którzy zajmowali się organizowaniem takiego ruchu.

W końcu września 1939 roku, już po wkroczeniu na teren powiatu rypińskiego wojsk hitlerowskich, pastor niemiecki z Rypina Waldemar Krusche, który do 1939 roku był organizatorem wszystkich organizacji prohitlerowskich na tamtejszym terenie, narzucił mojemu mężowi Augustowi funkcję komisarza Selbstschutzu w Rypinie. W organizacji tej poza moim mężem był Zismer, Benke, Hugo Heize. Z opowiadania męża wiem, że wymienieni wyżej członkowie Selbstschutzu z zamiłowaniem oddawali się zabijaniu Polaków i grabieniu ich imienia. Najgorszym z nich był Zismer. Mąż mój zwierzał mi się również, że i on brał udział w takiej akcji. Kto wówczas zginął, tego nie wiem, pamiętam jedynie, jak mi opowiadał, że z polecenia komendanta, który przyjechał do Rypina zrobić czystkę, musiał zabić swojego przyjaciela Żyda Michała Klenieca.

Komendantem, któremu podlegali członkowie Selbstschutzu był Niemiec o nazwisku Kniefall, który, jak wiem od męża, brał udział w mordowaniu Polaków już na terenie Bydgoszczy. Wiem stąd, że Niemiec ten nosił takie nazwisko, ponieważ w ten sposób zwracali się do niego Niemcy, a ponadto widziałam jego podpis na piśmie skierowanym do mego męża. Wiadomo mi, że Niemiec ten przybrał sobie takie nazwisko tylko na czas tej akcji, natomiast faktycznie nazywał się inaczej. Ja go osobiście nie widziałam. Z opowiadań męża wiem, że był blondynem, wzrostu średniego, dobrze zbudowany. Raz widziałam go, ale tylko z daleka, kiedy przejeżdżał powozem. Wiadomo mi ponadto, że Niemca tego nazywano katem Rypina. Mąż mówił mi, że komendant ten osobiście rozstrzeliwał, bił batem, a nawet posuwał się do tego stopnia, że wykłuwał zatrzymanym Polakom i Żydom bagnetem oczy. Domagał się również, aby Polaków rozstrzeliwać na ulicach i robić to masowo. Pierwszą grupę Polaków wywieziono na stracenie do lasku rusinowskiego koło Rypina. Ludzi tych prowadził na miejsce skazania wspomniany wyżej przeze mnie kat oraz niektórzy członkowie Selbstschutzu. W akcji tej brał także udział mój mąż oraz dr Kopp, który był lekarzem w szpitalu w Rypinie. Nie pamiętam jak doktor Kopp miał na imię. Mąż mój oświadczył mi wówczas, że Kniefall powiedział, że jeżeli on nie zabije Żyda Klenieca, to sam zginie. Podobnie zwracał się do pozostałych członków Selbstschutzu. Miejscowi Niemcy musieli również składać przed nim przysięgę, że wszystko to co robią, będzie zachowane w tajemnicy. Po tym fakcie mąż mój udał się do pastora Krusche i prosił, aby go zwolnił go z funkcji komisarza Selbstschutzu, na co ten się zgodził. Krusche był organizatorem, a możesz ściślej przedstawicielem niemczyzny w powiecie i miał ogromny posłuch wśród Niemców. Mąż mój nadal pozostał w Selbstschutzu jako członek, a jak pamiętam to komendantem został wówczas Henryk Schliske. Następnie mąż mój wstąpił do SS i jednocześnie pełnił w Somsiorach obowiązki nauczyciela. Nie mogę w tej chwili podać ścisłej daty wstąpienia męża do SS, wydaje mi się, że było to gdzieś w końcu 1939 roku.

Pragnę zaznaczyć, że do przyjazdu do Rypina Kniefalla mąż mój jako komisarz Selbstschutzu nie robił nikomu krzywdy, a nawet aresztowanych nauczycieli zwalniał z aresztu. Wiem to stąd, iż niektórzy nauczyciele przychodzili do mnie i dziękowali za to, że mąż ich obronił. Zaznaczam, że początkowo miałam dużo uznania dla męża, gdyż postępował po ludzku. Wiem, że mąż mój udziału w mordowaniu nauczycieli z powiatu rypińskiego nie brał. Wiem to stąd, że kiedy został zawiadomiony, że nauczyciele będą zamordowani, to był bardzo zdenerwowany, a mnie i mojej koleżance Marii Witkowskiej kazał się modlić, bo źle się dzieje.

W październiku względnie listopadzie 1939 roku Kniefall przysłał mężowi pismo z wykazem nauczycieli z gminy Chrostkowo i Żałe z poleceniem, aby zrobić ich winnymi dla narodu niemieckiego. Chodziło o to, aby Kniefall miał powód do ich stracenia. Mąż mój zebrał wówczas uczciwszych Niemców, którym w ten sposób przedstawił sprawę, że nikt żadnego nauczyciela nie obwinił. Wiadomo mi również, w tym czasie był wraz z Niemcem Willi Dickauem u pastora Krusche, a z tym z kolei u Kniefalla, aby nie dopuszczać do masowych zbrodni, a pociągnąć do odpowiedzialności tylko tych ludzi, którzy zawinią. Prośba ta pozostała bez skutku.

Czy mąż mój August Nikolai żyje, tego nie wiem. Zaraz po zakończeniu działań wojennych otrzymałam list od ojca mego męża, który obecnie nie żyje, abym z mężem się zeszła. Gdzie wówczas mąż przebywał, nie wiem. Natomiast jego ojciec mieszkał w powiecie kolskim.

Apolonia Nikolai


Protokół z przesłuchania świadka Apolonii Nikolai, urodzonej w 1909 roku, zamieszkałej w Białymstoku, sporządzony 26 czerwca 1974 roku przez prokuratora Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Białymstoku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie, sygn. Ds 23/65 tom IV.

Podczas okupacji hitlerowskiej zamieszkiwałam we wsi Somsiory, powiat Rypin. Wprowadziłam się tam już w 1937 roku. Byłam nauczycielką. Mój mąż August Nikolai też był nauczycielem. Prowadził zajęcia dla mniejszości niemieckiej w Somsiorach, ja natomiast uczyłam w pobliskiej wsi Chojno. Wiadomo mi jest, że na terenie powiatu Rypin, wybitną rolę w organizowaniu ruchu hitlerowskiego odgrywał pastor ewangelicki z Rypina. Nazywał się on Waldemar Krusche i liczył w tym czasie około 50 lat. Wiadomym jest, że w czasie okupacji hitlerowskiej Krusche przeniósł się do Warszawy i tam nagle zmarł. Ogłoszono w związku z jego zgonem żałobę w powiecie Rypin.

Mój mąż August Nikolai, liczący w tym czasie 33 lata, był wykorzystywany przez pastora Krusche do działalności organizacyjnej. Było to już na dwa lata przed wybuchem wojny. Krusche przysyłał do męża instruktorów, których zadaniem było przygotowanie miejscowej ludności niemieckiej do wystąpień antypolskich. Instruktorzy ci założyli Hitlerjugend oraz umacniali niemczyznę. Zatrzymywali się na noclegi w naszym mieszkaniu. Mąż był pod wpływem pastora Krusche. Pastor niejednokrotnie szydził z męża, że ożenił się z Polką i, że będzie nawozem dla Polaków, o ile nie podporządkuje się jego poleceniom. Krusche bywał często w naszym mieszkaniu.

Po wybuchu wojny polsko-niemieckiej i zajęciu terenu powiatu Rypin przez Wehrmacht, przyjechał do nas pewnego dnia pastor Krusche. Było to w pierwszej połowie września 1939 roku. Był stosunkowo krótko. Rozmawiał z mężem w mieszkaniu. Podczas tej rozmowy nie byłam obecna. Kiedy odjechał, dowiedziałam się od męża, że pastor Krusche mianował go komisarzem Selbstschutzu na powiat Rypin. Pastor polecił mu zaprzestać nauczania w szkole i podjąć urzędowanie w Rypinie. Mąż wykonał to polecenie. Zamieszkiwaliśmy w dalszym ciągu w Somsiorach, a mąż dojeżdżał do Rypina. Z jego wypowiedzi wiadomym jest, że do jego obowiązków należało wypisywanie nazwisk urzędników polskich okresu międzywojennego, inteligencji, oraz wyróżniających się na tym terenie Polaków. Poza moim mężem w Selbstschutzu byli następujący mieszkańcy wsi Somsiory: Ziesmer, lat 30, stolarz; Benke, lat około 32, rolnik oraz Hugo Heise, lat 28, robotnik rolny. Zarówno z opowiadań męża, jak też wypowiedzi moich znajomych z Rypina, których nazwisk obecnie nie pamiętam, wiem, że Ziesmer, Benke i Hugo Heise brali udział egzekucjach dokonywanych na miejscowej ludności polskiej, wyróżniając się okrucieństwem. Mąż niejednokrotnie zwalniał aresztowanych, stwierdzając, że są oni niewinni.

Po pewnym czasie do Rypina przyjechał wyższy dowódca Selbstschutzu. Był on w wieku około 30 lat, wysoki, średniej tuszy, blondyn. Skąd pochodził nie jest mi wiadomo, znał dobrze język francuski. Podpisywał się Kniefall. Czy tak faktycznie nazywał się, trudno mi powiedzieć, słyszałam, że był to pseudonim przybrany tylko na okres trwania akcji przeciwko ludności polskiej. Kniefall zamieszkał w hotelu w Rypinie i przystąpił do działania. Już od pierwszych chwil popełnił liczne zbrodnie. Urzędował w siedzibie Selbstschutzu, to jest w dawnej komendzie policji i od razu wymordował aresztowanych przetrzymywanych przez Selbstschutz. W areszcie było wtedy 14 osób, między innymi policjant Braszko, w wieku około 40 lat. Zamordował ich na miejscu w piwnicy lub też w pobliskim lasku rusinowskim. Nadmieniam, że piwnica, o której wspomniałam, znajdowała się w siedzibie Selbstschutzu. Po każdej egzekucji Kniefall kazał składać przysięgę swoim podkomendnym, że nie powiedzą nikomu o tym co widzieli i robili. Ponieważ Kniefall zachowywał się niewłaściwie w odniesieniu do ogólnie przyjętych norm obyczajowych i religijnych, wywoływał oburzenie miejscowych Niemców. Wątpliwości co do jego nazwiska przejawiał mój mąż twierdząc, że Kniefall nazywa się w rzeczywistości inaczej, ale jak, to nie wiedział. Chodził on ubrany w mundur koloru feldgrau. Nazywano go powszechnie katem. Na jedną z egzekucji dokonywaną w lasku rusinowskim Kniefall zaprosił lekarza z Rypina doktora Aleksandra Koppa. Przed egzekucją dał lekarzowi broń i polecił mu rozstrzelać ludzi przeznaczonych na śmierć. Kopp wzbraniał się początkowo, lecz pod wpływem nalegań Kniefalla zastrzelił jednego mężczyznę. Jak nazywał się zamordowany, nie jest mi wiadomo. Kopp w tym czasie liczył lat 30, gdzie znajduje się obecnie, nie wiem. Podczas tej samej egzekucji mój mąż zamordował aptekarza Michała Kleńca, z którym przed wojną przyjaźnił się. Kleniec liczył lat około 30, był aptekarzem w Rypinie, narodowości żydowskiej. Przebieg egzekucji znam z relacji mojego męża. Słyszałam od niego, że Selbstschutz zamordował wtedy 12 osób, między innymi chłopca w wieku około 15 lat, który był chory umysłowo. Czy mój mąż uczestniczył w innych egzekucjach, trudno mi powiedzieć. Nie opowiadał mi o innych, a tylko o tej jednej. Po wspomnianej egzekucji mąż zgłosił się do pastora Krusche o zwolnienie z funkcji komisarza. Pastor przyjął rezygnację i od tego czasu mąż wykonywał w dalszym ciągu obowiązki nauczyciela w Somsiorach. Było to pod koniec września 1939 roku lub nieco później, dokładnie nie pamiętam. Wydaje mi się, że po mężu objął funkcję komisarza Henryk Schliske. Miał on ponad 40 lat, pochodził z Rypina, z zawodu był murarzem. Krusche zgodził się na rezygnację męża z funkcji komisarza, ponieważ było wielu chętnych na to stanowisko. Niemcy liczyli na korzyści majątkowe, a w szczególności możliwość rabunku mienia ludności polskiej, dlatego też chętnie brali udział w akcjach Selbstschutzu. Mąż brał udział w wysiedleniach wsi polskich. Jakie wsie wysiedlano, obecnie nie pamiętam. Daty dokładnie nie pamiętam, wydaje mi się, że w listopadzie 1939 roku mąż otrzymał mundur SS. W jaki sposób to odbyło się, nie wiem. Wszyscy mężczyźni w naszej wsi, narodowości niemieckiej, otrzymali mundury żółte lub czarne. Pod koniec wojny we wrześniu 1943 roku mąż został powołany do służby w Wehrmachcie. Był na terenie zachodnich Niemiec w miejscowości Jagst, w Szwabii. Gdzie jest obecnie, nie wiem.

Apolonia Nikolai


Protokół z przesłuchania świadka Walentyny Asztemborskiej, urodzonej w 1914 roku, zamieszkałej w Rypinie, sporządzony 23 stycznia 1975 roku przez sędziego Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie, sygn. Ds 23/65 tom IV.

Mieszkam w Rypinie od 1936 roku. Znałam członków Selbstschutzu z Rypina i okolicy. Byli to: Henryk Schliske, Fryderyk Gramse, Czerwińskich, Rotenbergów, słyszałam nazwiska Gogolina, Templina, ale na ich temat nic nie pamiętam. Pracowałam w restauracji, którą Szczotkowskiemu wraz z całym personelem zabrał Schliske. Restauracja ta mieściła się w Domu Kaźni przy ulicy Warszawskiej. To Schliske przeniósł do tego domu restaurację parę miesięcy po wybuchu II wojny światowej. Słyszałam, że Schliske, Gramze oraz pozostali brali udział w aresztowaniach Polaków z Rypina i okolicy. W restauracji przeważnie znajdowali się Niemcy, Polaków nie wpuszczano. Zaobserwowałam, że jesienią 1939 roku w restauracji zbierali się członkowie Selbstschutzu, a następnie nocami wyjeżdżali. Powszechnie ludzie mówili, że te wyjazdy mają związek z aresztowaniami i egzekucjami. Z tych wyjazdów Schliske wracał nad ranem. Słyszałam dochodzące z piwnicy krzyki i jęki bitych. Widziałam na podwórzu Domu Kaźni ludzi pobitych, jednego pamiętam tak pobitego, że oko mu wypływało. Z aresztowanych znałam dziedzica ze Stępowa Grabskiego, innych nazwisk nie pamiętam. Podawałam czasem, gdy się udało, aresztowanym mydło, papierosy. Mieszkałam wówczas w tym domu. Widziałam ślady krwi w piwnicy i na podwórku. Wyrzucano z piwnicy zakrwawione czapki. Pamiętam, że stale do aresztowanych do piwnic schodził Fryderyk Gramze, który odnosił się do Polaków bardzo wrogo. Zaznaczam, że Schliske kilka razy przenosił restaurację, tak, że ostatecznie w Domu Kaźni została umieszczona pod koniec 1939 roku, gdy już masowe aresztowania i egzekucję miały się ku końcowi. Daty dokładnie nie pamiętam, ale wydaje mi się, że Schliske przebywał w Rypinie do 1943 roku. Potem został powołany do wojska, a restaurację prowadziła jego żona Marta. W tym czasie Schliske mógł mieć około 50 lat, miał już bowiem dorosłą córkę.

Walentyna Asztemborska


Protokół z przesłuchania świadka Mieczysława Budki, urodzonego w 1909 roku, zamieszkałego w Raku, sporządzony 23 stycznia 1975 roku przez sędziego Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie, sygn. Ds 23/65 tom IV.

Od 1935 roku mieszkam w Raku, powiat Rypin. Znałem członków Selbstschutzu: Alberta Nickela, Gogolina. W październiku 1939 roku zaczęło się masowe rozstrzeliwania Polaków i Żydów. Przywożono ich z Rypina i okolic do lasów skrwilneńskich i tam dokonywano egzekucji. Egzekucje były dokonywane w niskim zagajniku o wysokości około 1 m. w odległości do 1 km od moich zabudowań. Ja w tym czasie pracowałem w lesie. Któregoś dnia w październiku byłem z gajowym Krakowskim. Gdy przyjechał ciężki samochód na skraju lasku, gdzieśmy pracowali, przyszedł do nas żołnierz niemiecki polecił nam natychmiast się oddalić, strzelił przy tym z karabinu w górę. Myśmy oddalili się do 150 m od miejsca, z którego Niemiec nas wyrzucił. Obserwowaliśmy co się będzie działo. Widziałem, jak żołnierze niemieccy spędzili z samochodu ludzi, może 7 osób i przyprowadzili ich w te krzaki. Po tym słychać było strzały. Następnego dnia poszliśmy w to miejsce i zauważyliśmy 1 zawalony dół, obok leżały łuski od karabinu i widać było ślady krwi. W pewnej odległości widać było 2 przygotowane doły. Następnego dnia znów przywieziono cały samochód ludzi, prowadzonych przez zręb do zagajnika. Eskortę stanowili miejscowi Niemcy, członkowie z Selbstschutzu, którzy szli po obu stronach pędzonej gromady ludzi. Ludzie ci krzyczeli, płakali, rozpaczali. Jeden dół miał rozmiar około 17 m długości i 2 m głębokości. Takie transporty przywożono przez dwa tygodnie codziennie w miesiącu październiku 1939 roku. Widziałem kiedyś, który to był już transport nie pamiętam, jak Niemcy otoczyli przywiezionych Polaków, kazali im po dwóch wchodzić do wykopanego dołu i rozstrzeliwali takie dwójki na oczach pozostałych aresztowanych. Później przywożono ludzi związanych za ręce, gdyż zdarzały się próby ucieczki aresztowanych. Samochodowi ciężarowemu towarzyszył samochód osobowy, którym z Rypina przyjeżdżało dwóch członków Selbstschutzu. Widziałem między innymi, jak Nickel wypędzał aresztowanych Polaków z samochodu. Nickel później chodził w czarnym mundurze, prawie zawsze brał udział w egzekucjach na Raku.

Mieczysław Budka


Protokół z przesłuchania świadka Genowefy Kujawskiej, urodzonej w 1906 roku, zamieszkałej w Rypinie, sporządzony 23 stycznia 1975 roku przez sędziego Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie, sygn. Ds 23/65 tom IV.

Przed II wojną światową mieszkałam w Rypinie i pracowałam u lekarza przy ul. Warszawskiej, w domu, który później nazwany został Domem Kaźni. Lekarz został wysiedlony po wkroczeniu Niemców w 1939 roku. Znałam wielu miejscowych Niemców w Rypinie, lecz z powodu upływu czasu nie wszystkie nazwiska pamiętam. Wiadomo było powszechnie, że prawie wszyscy miejscowi Niemcy wstąpili do Selbstschutzu i to oni aresztowali Polaków z Rypina i okolicy, aresztowali nauczycieli, robotników, księży, ziemian i Żydów. Zaznaczam, że gdy pierwsi aresztowani zostali umieszczeni w Domu Kaźni, to lekarz, u którego pracowałam oraz ja jeszcze tam mieszkaliśmy. Widziałam, jak członkowie Selbstschutzu wyprowadzali na podwórze aresztowanych, którzy chodzili wkoło. Kiedyś widziałam, jak jeden ksiądz upadł i zmarł. Umierającemu ksiądz Pędzich podłożył cegłę pod głowę. Wówczas do Pędzicha strzelił Henryk Gramse, ale go nie zabił. Ksiądz ten został wykończony w stajence tej posesji. Bito i zabito go przy pomocy kija. Uczynił to również Henryk Gramse. Słyszałam w październiku 1939 roku strzały w Domu Kaźni, a następnie widziałam też jak samochodami ciężarowymi wywożono ludzi żywych. Z nimi jechało kilku Żydów z łopatami. Samochody wracały puste i okrwawione. Takie wywożenie trwało kilka kolejnych dni bez przerwy. Zabijano przez bicie aresztowanych w Domu Kaźni, a zwłoki wywożono samochodami ciężarowymi. Wywożono przeważnie do lasu skrwilneńskiego. Rozstrzeliwano też w lasku rusinowskim. Było to na początku działalności Selbstschutzu. Widziałam ojca i syna Gramsów, Henryka Schliskego, Czerwińskich, Bendlina, Gogolina. Nie wszystkie nazwiska już dziś pamiętam. Pamiętam, że w październiku lub listopadzie 1939 roku przyjechał z Brodnicy pod Dom Kaźni samochód ciężarowy załadowany Polakami. Samochód ten chwileczkę stał przed Domem Kaźni. Niemcy z Rypina, a wśród nich Henryk Schliske, Gramze Fryderyk, Gramze Henryk i kat z blizną na twarzy, wsiedli do trzech taksówek i wszyscy odjechali w kierunku Skrwilna. Widziałam, jak wrócił pusty samochód ciężarowy, skrzynia jego była zakrwawiona, wewnątrz leżały kawałki chleba i części garderoby. Przypominam sobie teraz, że lekarz u którego pracowałam nazywał się Grabowski.

Genowefa Kujawska


Protokół z przesłuchania świadka Marii Smolińskiej, urodzonej w 1923 roku, zamieszkałej w Rypinie, sporządzony 23 stycznia 1975 roku przez sędziego Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie, sygn. Ds 23/65 tom IV.

Mieszkałam przed wojną w Rypinie i przebywałam w tej miejscowości w czasie okupacji do 12 czerwca 1940 roku. Znałam miejscowych Niemców, którzy należeli do Selbstschutzu: Gramzowie ojca i syna, imion nie pamiętam, Nikolaia nauczyciela z Somsiorów, Schliskego, chyba miał warsztat ślusarski, Gogolina. Miałam wówczas 16 lat i nie wszystkich członków z nazwiska pamiętam. W październiku 1939 roku została aresztowana przez członków Selbstschutzu siostra moja Teodozja Łapkiewicz, nauczycielka gimnazjum w Rypinie. Przyszedł po nią Schliske i Gramze i zabrali ją z mieszkania około 22. Powiedzieli, że zabierają ją na przesłuchanie. Została umieszczona w piwnicach Domu Kaźni. Razem z nią przez pierwsze 6 dni przebywały w Domu Kaźni nauczycielki szkoły podstawowej z Rypina: Ogińska, Wojciechowska, Wojnowska, nauczycielka z Sadłowa, której nazwiska nie pamiętam, Zofia Sroczyńska. Codziennie chodziłam do Domu Kaźni podawać siostrze żywność rano i wieczorem. Wpuszczał mnie członek Selbstschutzu imieniem Otto, nazwiska jego nie pamiętam. Jednej niedzieli, gdy zaniosłam żywność, Otto wpuścił mnie do celi hrabiego Sierakowskiego i ziemian Gniazdowskich. Siostra bowiem powiedziała, żeby jej śniadanie oddać im. Wtedy zobaczyłam, że Sierakowski był strasznie pobity. Miał zmasakrowana twarz, oczu nie było widać. Gniazdowscy też byli pobici, ale nie tak strasznie. Przyniosłam dla Sierakowskiego z apteki środki opatrunkowe, obmyłam twarz i zrobiłam opatrunek. Sierakowski prosił, żeby zawiadomić rodzinę, że on żyje, ale żeby nic nie mówić, że jest tak zmasakrowany. Nie mówił, kto go pobił. W tej celi poza jedną wąską pryczą nic więcej nie było. Sierakowski dał mi kartkę do swojej żony, którą jej oddałam. Niemcy urzędujący w Domu Kaźni, członkowie Selbstschutzu robili mi trudności z wpuszczeniem, więc przekupywałam ich papierosami, o które wówczas było bardzo trudno. Wiem o tym, że jeszcze przed zamordowaniem mojej siostry, pod koniec października 1939 roku Sierakowski, Gniazdowscy po kolejnym pobiciu ich, zostali zastrzeleni na podwórzu Domu Kaźni. Widziałam, jak zwłoki ich między 5 a 6 rano kilku Żydów z Dobrzynia ładowało na samochód ciężarowy, który stał na przylegającej ulicy Szpitalnej. Wówczas ładowali oni więcej zwłok może około 30 osób, a na podwórzu była masa krwi. Byli przy tym ładowaniu Gramze, Schliske, Aleksiej, widziałam również księdza Gogolewskiego. Aresztowani może z 7 osób wyprowadzeni zostali na podwórze i pojedynczo jeden za drugim chodzili wkoło. Widać było po sińcach, zakrwawieniu i chwiejnym kroku, że byli poprzednio bici. W czasie tego marszu upadł ksiądz Gogolewski. Wówczas jednemu księdzu pozwolono zostać przy leżącym, a pozostałych spędzano do celi. Po kilku minutach ksiądz Gogolewski zmarł. Ostatniego października 1939 roku siostrę moją Teodozję Łapkiewicz i Zofię Sroczyńską komendant ze szramą na twarzy i jeszcze jeden członek zarządu zabrali do hotelu. Tam zostały one pobite. Co się stało z Zofią Sroczyńską, nie wiadomo, natomiast siostra pod eskortą Schliskego wróciła do domu. Siostra opowiadała o tym, co widziała w Domu Kaźni. Przed ich celą był jakby przedsionek, w którym stała beczka, na którą Niemcy członkowie kładli aresztowanych Polaków i bili biczem uzbrojonym w kolczasty drut. Siostra opowiadała, że widziała, jak Niemcy w czasie jej pobytu w Domu Kaźni na podwórzu tego domu rozstrzelali znaczną ilość Żydów, których zwłoki wywieźli dwoma ciężarowymi samochodami. Siostra najpierw siedziała w piwnicy, a potem w pokoju na piętrze i stamtąd mogła zaobserwować, co działo się na podwórzu. Mówiła o udziale w tych masakrach, egzekucjach tych samych członków Selbstchutzu, o których ja na wstępnie wspomniałam. Siostra widziała między innymi pobicie nauczyciela Grabowskiego z Chraponi. Powtórnie siostra została aresztowana 5 listopada 1939 roku o 11 wieczorem przez Schliskego i Gramzego syna. Znów została umieszczona w Domu Kaźni. Gdy poszłam rano to Otto nie chciał mnie wpuścić, nie przyjął żywności i kazał zapytać Aleksieja, gdzie jest moja siostra. Aleksiej, gdy go spytałam odpowiedział, że moja siostra jest na żydowskim cmentarzu. Poszłam zaraz na cmentarz i odnalazłam dwie świeże mogiły. Nie były to groby tylko świeżo rozkopana ziemia. W 1946 roku dokonano tam ekshumacji, odkopano 5 zwłok i ojciec mój rozpoznał siostry zwłoki po uzębieniu i włosach. Nie byłam obecna przy ekshumacji. Nie wiem, kto z przedstawicieli władz brał udział. Ekshumacji dokonano również na boisku sportowym szkolnym w Rypinie, na podwórku starej poczty, Raku koło Skrwilna. Na ekshumacje jeździł mój ojciec, który zmarł w 1971 roku. Z opowiadania ojca pamiętam, że na boisku odkopano 11 zwłok, na podwórzu starej poczty 3, a na Raku niezliczoną ilość.

Maria Smolińska


Protokół z przesłuchania świadka Ewy Taborek, urodzonej w 1920 roku, zamieszkałej w Rypinie, sporządzony 23 stycznia 1975 roku przez sędziego Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie, sygn. Ds 23/65 tom IV.

Od urodzenia nieprzerwanie mieszkam w Rypinie. Znałam miejscowych Niemców: Henryka Szliskego, Fryderyka i Henryka Gramzów, Czerwińskiego imienia nie pamiętam, Nikolaia Augusta, Gogolina, Szramowskiego. Przeważnie wszyscy miejscowi Niemcy należeli do Selbstschutzu. W dniu 27 sierpnia 1939 roku wyjechałam do Dublan i wróciłam do Rypina w listopadzie 1939 roku. Już w drodze powrotnej do Rypina słyszałam o aresztowaniach i zabójstwach dokonywanych przez Niemców na ludności polskiej. Brat mój Bolesław Kempiński został aresztowany przy końcu września 1939 roku przez Szliskego i Schramke, umieszczono go w Domu Kaźni. Matka nosiła mu żywność, zetknęła się tam z Gramzami. Brat mówił matce, że aresztowanych w nocy wyprowadzają i biją. Matka widziała tam pobitego Welenca policjanta. Stał przywiązany do słupa, na ciele miał ślady pobicia, a obok była kałuża krwi. W dniu 7 października brat został zastrzelony w lasku rusinowskim. Gdy matka w tym dniu zaniosła bratu śniadanie, dowiedziała się od jakiegoś niemieckiego dozorcy, że brat wraz z grupą innych Polaków został wywieziony. Niemiec ten mówił, że aresztowanym dano szpadle przed wywiezieniem. W dniu 7 października 1939 roku rano mieszkanki Rypina Wilczyńska i Kwaśniewska, które już nie żyją, szły za furą, którą Niemcy więzili aresztowanych, aż do samego lasku rusinowskiego, a potem za jakiś czas usłyszały kilka strzałów. One mówiły mi o tym. Synowie Wilczyńskiej i Kwaśniewskiej też zostali wówczas zastrzeleni. Kobiety te po upływie dwóch tygodni odkopały grób i znalazły ciała swoich synów. W egzekucjach brali udział Schliske, Gramzowie, Czerwiński, Nikolai, Bendlin. Pracowałam w 1939 roku pod koniec u Niemca Gustawa Netza w restauracji. Pewnego dnia po południu do tej restauracji przyszedł Schliske i chciał umyć ręce, które miał zbroczone krwią. Był pijany. Miał też poplamione krwią rękawy od koszuli.

Ewa Taborek


Protokół z przesłuchania świadka Apolonii Włodowskiej, urodzonej w 1908 roku, zamieszkałej w Rypinie, sporządzony 23 stycznia 1975 roku przez sędziego Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie, sygn. Ds 23/65 tom IV.

Od 1926 roku mieszkam w Rypinie. Całą okupację też tutaj mieszkałam. Znałam wielu miejscowych Niemców. Wiem o tym, że miejscowi Niemcy należeli do organizacji Selbstschutz, chodzili po cywilnemu z opaskami na rękach i karabinami. Znałam Schliskego, ojca i syna Gramzów, Nikolaia, Otto Bendlina, Gogolina, którzy byli członkami Selbstschutzu. Wszyscy wyżej wymienieni Niemcy brali udział w aresztowaniach ludności polskiej i żydowskiej na początku listopada 1939 roku. Chciałam przejść koło Domu Kaźni, ale ulica była już przez Niemców obstawiona i nie wolno było przechodzić. Widziałam stojący przed Domem Kaźni samochód ciężarowy, cofnięty skrzynią w bramę podwórza, a Żydzi wynosili do tego samochodu na noszach zwłoki w bieliźnie. Obserwowałam to z podwórza domu mojej znajomej Apolonii Jankowskiej, a więc z naprzeciwka. Była to sobota, w piątek wieczorem przyszłam do Jankowskiej, nocowałam u niej i w nocy słyszałam w Domu Kaźni strzały. Zaczęłam liczyć i naliczyłam chyba ze 160. Samochody ciężarowe ze zwłokami pojechały w kierunku ulicy Mławskiej przez Nowy Rynek, a stamtąd podobno do Skrwilna. Następnego dnia po wywiezieniu zwłok Niemcy na zakrwawiony samochód i ziemię sypali piasek. Widziałam w październiku 1939 roku jak Gramze syn przywiózł bryczką przed Dom Kaźni Gniazdowską, żonę ziemianina, z dwojgiem dzieci. Dzieci miały 1 rok i 3 lata. Kobieta rozpaczliwie płakała. Wyszedł Schliske i szybko popychając ich, kazał im wejść do Domu Kaźni. Kilka dni później, też w październiku 1939 roku, widziałam jadący samochód ciężarowy załadowany ludźmi wraz z Żydami z łopatami. Za nim jechał mały samochód, z którego wystawała lufa karabinu maszynowego. Być może, że samochody osobowe były dwa. W listopadzie 1939 roku szłam z Jadwigą Marszową szosą w kierunku Rypina ze Starorypina. Widziałam, że drogą wozem konnym jechał Fryderyk Gramze, były policjant Zalewski, jeszcze jeden Niemiec z opaską, którego nie znałam. Niemcy byli uzbrojeni. Powoził Radkowski. Zjechali na pobocze, kazali wysiąść aresztowanym, wykopać szpadlem doły i nad tym dołem Gramze Fryderyk ich zastrzelił z karabinu. Ukryłam się w rowie za krzakami i stamtąd z odległości najwyżej 180 m wszystko obserwowałam. Zdążyłyśmy się ukryć, bo Marszowa zauważyła jadącego Radkowskiego, który już słynął z tego, że wraz z członkami Selbstschutzu woził ludzi na rozstrzelanie bądź zwłoki celem ich zakopania między innymi na cmentarz żydowski. Widziałam też koło kościoła ewangelickiego w Rypinie, jak Fryderyk Gramze prowadził aresztowanego naczelnika poczty Janickiego. Z opowiadań ludzi wiem, że Gramze zastrzelił go koło polskiego cmentarza.

Apolonia Włodowska


Protokół z przesłuchania świadka Stanisławy Błaszkiewicz, urodzonej w 1900 roku, zamieszkałej w Rypinie, sporządzony 23 stycznia 1975 roku przez sędziego Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie, sygn. Ds 23/65 tom IV.

Do 1939 roku pracowałam w restauracji w Rypinie przy ulicy Targowej nr 38 u właściciela Szczotkowskiego w charakterze kucharki. Szczotkowski był Polakiem. W listopadzie 1939 roku przybył do tej restauracji Henryk Schliske i odebrał ją Szczotkowskiemu wraz ze sprzętem i wszystkimi pracownikami. Od tego czasu pracowałam u Schliskego. W roku 1940 przeniósł on tę restaurację na ul. Warszawską do budynku, w którym obecnie mieści się kino. W 1941 roku przeniósł następnie do obecnego Domu Kaźni, też przy ulicy Warszawskiej. W restauracji tej pracowali tylko Polacy. W domu tym po przeniesieniu restauracji już nie więziono ani nie rozstrzeliwano Polaków. Piwnice tego domu były wykorzystywane na przetrzymywanie aresztantów na okres do 1 miesiąca. My tych więzionych tam widzieliśmy. Schliske zabraniał nam kontaktować się z aresztantami, nawet nie pozwalał do nich zaglądać. Schliske ciągle pił wódkę, przeważnie był pijany i to codziennie. Tłumaczył się, że dręczy go sumienie i dlatego musi pić. Chwalił się do nas, to jest do mnie i Eugenii Zawadzkiej, że otrzymał rozkaz zabicia Gniazdowskiej z Radzik Małych. Pytaliśmy się, co ona zawiniła. Odpowiedział, że nic nie wie, że otrzymał rozkaz i musi go wykonać, że musiał ją zabić dlatego, że chciała zobaczyć się z mężem więzionym w Domu Kaźni, że poprosił ją na dół, gdzie miał być zamknięty jej mąż, posadził na krześle i strzelił w tył głowy. Ani ja, ani Zawadzka tego zdarzenia nie widziałyśmy. Wiemy tylko z opowiadań Schliskego. Schliske chełpił się tym, że mógł gnębić Polaków. Wszyscy Polacy mieszkańcy Rypina bali się go, bowiem uchodził za kata rypińskiego. Wiem, że jeszcze przed wyzwoleniem, przynajmniej na rok, został zabrany do wojska. Żona jego wraz z córką, gdy Niemcy uciekali, wyjechała do swojego brata.

Stanisława Błaszkiewicz


Protokół z przesłuchania świadka Gertrudy Lulińskiej, urodzonej w 1905 roku, zamieszkałej w Rypinie, sporządzony 23 stycznia 1975 roku przez sędziego Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie, sygn. Ds 23/65 tom IV.

Od urodzenia do chwili obecnej stale mieszkam w Rypinie. Dnia 20 października 1939 roku została aresztowana moja siostra Helena Ogińska. Była ona nauczycielką i w tym czasie aresztowano innych nauczycieli w Rypinie z terenu miasta i powiatu. Aresztowania dokonywał zamieszkały od dłuższego czasu przed wojną Bendlin, poprzednio wykonujący prace murarsko-tynkarskie. Po wkroczeniu do Rypina Niemców przyłączył się on do nich, chodził w cywilu, ale ciągle z karabinem. W tym dniu, to jest 20 października 1939 roku, siostra moja wraz ze mną siedziała w domu, przyszedł Bendlin i powiedział, że zachodzi konieczność uzupełnienia pewnych formalności i siostra musi pójść do komisariatu. Bendlin zabrał siostrę, a że miał karabin, siostra bała się oponować i była zaprowadzona przez niego na ul Warszawską do obecnego Domu Kaźni. Tam przebywała do dnia 2 listopada 1939 roku. W nocy z 2 na 3 listopada siostra została zamordowana wraz z dziesiątkami innych nauczycielek tam więzionych. Wiem o tym, bo rozmawiałam z Niemcem tam zatrudnionym o nazwisku Ohm. On też poprzednio parę razy pozwolił mi widzieć się z siostrą i rozmawiać z innymi nauczycielkami. Podawałam także posiłki dla siostry oraz innych nauczycielek i codziennie po 3 razy z jedzeniem tam chodziłam. 3 listopada rano poszłam z kolejnym posiłkiem. Na podwórku widziałam rozsypany piasek przesiąkający jakąś brunatną cieczą. Początkowo nie domyślałem się niczego, ale później, gdy zobaczyłam Ohma, a nie widziałam wyglądającym do okien nauczycielek, a także mojej siostry, zapytałam go, co się z nimi stało. Odpowiedział mi, że wyjechały. Ohm mówiąc to spuścił głowę i nic więcej nie chciał powiedzieć. Dopiero inne osoby, które tam przybyły powiedziały, że nauczycielki zostały zamordowane w piwnicy, że musiały kłaść się na beczkę, a Niemcy strzelali w tył głowy. Moją siostrę prawdopodobnie zabił sam Bendlin w ten sam sposób. Okazało się, że owa brunatna ciecz przesiąkająca przez piasek wysypany na podwórku to krew naszych nauczycielek. 3 listopada 1939 roku, będąc tam zwróciłam się do Henryka Schliskego, który rozpędzał tam przybyłych Polaków i poprosiłam go, aby zwolnił moją siostrę. Odpowiedział na to, że pani ma jeszcze jedną siostrę nauczycielkę. Faktycznie tak było, druga moja siostra była nauczycielką i pracowała w okolicach Grodna. Wiem, że siostra moja początkowo była przetrzymywana w piwnicy tego budynku i tam mieścił się Komisariat Policji. Żadnych przesłuchań nie było i łudziły się nadzieją, że zostaną zwolnione. Ostatnie moje spotkanie z siostrą i jej koleżankami było 2 listopada 1939 roku. W dniu 3 listopada chciałam się coś dowiedzieć o siostrze jej koleżankach poza tym co dowiedziałam się od Ohma oraz od Polaków usiłowałam sama dociec i czekałam na ulicy Mławskiej koło młyna i około godziny 16 Niemcy wypuścili samochody, które były załadowane trupami. Po powrocie samochody te Niemcy pozostawili naprzeciwko komisariatu na ulicy Warszawskiej, były one zakrwawione, a na niektórych znajdowały się jeszcze jakieś rzeczy pozostałe po zabitych. Widziałam jeden but, zakrwawiona kołdrę inne szczątki odzieży. Samochody wywożące trupów były nakryte kocami i chustkami i na każdym z nich jechali Żydzi, którzy zakopywali zamordowanych.

10 kwietnia 1940 roku zostali aresztowani także mój ojciec, dwóch braci i szwagier. Ojciec wrócił następnego dnia, natomiast bracia i szwagier zostali wywiezieni do obozów koncentracyjnych bracia do Mauthausen-Gusen, szwagier do Oranienburga. W krótkim czasie dostaliśmy wiadomość o śmierci brata, drugi brat zginął w 1941 roku. Co się stało ze szwagrem, nie wiem.

Gertruda Lulińska


Protokół z przesłuchania świadka Bolesława Cieplińskiego, urodzonego w 1897 roku, zamieszkałego w Skrwilnie, sporządzony 23 stycznia 1975 roku przez sędziego Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie, sygn. Ds 23/65 tom IV.

Od 1925 roku mieszkałem w Skrwilnie, gdzie prowadziłem restaurację. Prowadziłem ją do 1943 roku. W samym Skrwilnie mieszkało przed wojną światową niewiele rodzin niemieckich, natomiast wielu Niemców mieszkało w okolicach Skrwilna, w takich miejscowościach jak: Zambrzyca, Otocznia, Klepczarnia oraz wielu w gminie okalewskiej. Przypominam sobie następujących Niemców członków Selbstschutzu, którzy dokonywali aresztowań i egzekucji na ludności polskiej: Henryk Schliske, Gramze, Makiel. Oni przyjeżdżali do Skrwilna z Rypina. Przyjeżdżali dlatego, że przywozili z Rypina z Domu Kaźni aresztowanych Polaków, których następnie rozstrzeliwali w lasach skrwilneńskich. Działo się to w okresie od 20 października do około 15 listopada 1939 roku. Polaków wozili na egzekucję codziennie przez 3 tygodnie i to po kilka samochodów ciężarowych dziennik. Obserwowałem te fakty ze strychu własnego domu, obok którego wiodła droga, którą wozili Polaków na rozstrzelanie do lasu. Po kilku godzinach samochody wracały puste. Z lasu dochodziły wówczas odgłosy serii strzałów karabinowych. Zaobserwowałem w tych transportach osoby mi znane, między innymi adwokata Sobocińskiego z Rypina, nauczycieli skrwilneńskich: Malczykową, Grabowskiego, także nauczycieli z Rypina, których raczej znałem z widzenia. Prawie wszyscy byli bez czapek, niektórzy pokrwawieni na twarzy, bądź z twarzami powiązanymi chusteczkami, w celu zakrycia ran po pobiciu. Widziałem też Żydów skrwilneńskich wywożonych na egzekucję do okolicznego lasu.

W tym okresie, gdy wspomniani Niemcy, a także Nickiel i Szramowski i jeszcze inni członkowie Selbstschutzu, których nazwisk nie pamiętam, ale znałem ich z widzenia, przychodzili po rozstrzelaniu z lasu do mojej restauracji. Mieli zakrwawione ręce i kolby od karabinów. Widziałem, jak Schliske rozdzielał pozostałym Niemcom następne partie naboi karabinowych. Prostuję w tej chwili, przypomniałem sobie, że te naboje rozdzielał u mnie w restauracji przy stoliku członek Selbstschutzu Gramze. Słyszałem fragmenty rozmów tych Niemców na temat dokonanych przez nich mordów, między innymi opowiadali, że kropnęli jednego z Polaków, który usiłował ratować się ucieczką. U wszystkich Niemców widziałem zakrwawione dłonie, a najbardziej u Schliskego. Na żądanie dawałem im wodę do mycia rąk.

Widziałem na początku października 1939 roku, jak samochodem wieziono dzieci w wieku 13 do 14 lat w mundurkach harcerskich. Ludzie widzieli ten samochód, zatrzymał się on na skrzyżowaniu i rzucali tym dzieciom pożywienie. Po upływie pół godziny od przejazdu tego samochodu słychać było dochodzące z lasu krzyki tych harcerzy. Przed tym samochodem ciężarowym jechał samochód osobowy odkryty, z karabinem maszynowym, w którym siedzieli Niemcy w wojskowych mundurach.

Pod koniec listopada 1939 roku, gdy skończyły się masowe rozstrzeliwania Polaków, poszedłem z Franciszkiem Klonowskim do lasu odszukać te groby, w których zakopano pomordowanych. Zauważyłem, wzruszoną świeżą ziemię na obszarze 15 x 20 m. Rękami grzebaliśmy, żeby stwierdzić, czy w tym miejscu znajdują się zwłoki. Pod warstwą 20 do 30 cm stwierdziłem, że znajdują się zwłoki ludzkie. Po lesie opodal były porozrzucane legitymacje nauczycielskie. Znalazłem legitymację nauczycielki Malczykowej, Grabowskiego, Brzezińskiej. Legitymację te po odczytaniu z nich nazwisk pozostawiłem w tych samych miejscach. Bałem się je zabrać, w drodze powrotnej do domu, mogłem zostać zatrzymany przez Niemców i zrewidowany. Zaznaczam, że poza tym jednym dużym grobem, było jeszcze w niedużych odstępach od siebie sześć mniejszych. Zmierzyłem je krokami. Miały one rozmiar 4 na 5 kroków.

W 1945 roku byłem przy ekshumacji zwłok. Widziałem ludzkie czaszki ze śladami kul w potylicy, a także widziałem wiele czaszek porozbijanych tak, jakby od uderzeń karabinowymi kolbami.

Bolesław Ciepliński


Protokół z przesłuchania świadka Bolesława Przybyłowskiego, urodzonego w 1902 roku, zamieszkałego w Rypinie, sporządzony 18 lutego 1976 roku przez sędziego Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie, sygn. Ds 23/65 tom IV.

Od 1929 roku mieszkam w Rypinie. Mieszkało tutaj wiele rodzin niemieckich. Spośród nich rekrutowali się we wrześniu 1939 roku członkowie Selbstschutzu. Znałem Gramzów, Fryderyka Gramze z jego syna Henryka. Henryk Gramze w 1939 roku mógł mieć 20 lat. Ojciec jego miał warsztat szewski. Czym się zajmował Henryk, tego nie wiem. Znałem także Henryka Schliske z zawodu murarza, Alberta Nickela rolnika, Henryka Szramowskiego rolnika. Znałem braci Rotenbergów byli robotnikami. Wszyscy byli członkami Selbstschutzu i nosili zielone opaski na rękawach i mieli karabiny. Mieszkałem w Rypinie jesienią 1939 roku. Wiadomo mi o masowych aresztowaniach Polaków, umieszczaniu ich w Domu Kaźni i egzekucjach w lasach skrwilneńskich i okalewskich. Bezpośrednim świadkiem aresztowań i egzekucji nie byłem. Mój brat Stanisław Przybyłowski mieszkał obok Domu Kaźni. Chodziłem do niego w odwiedziny. Byłem świadkiem, jak jesienią w 1939 roku z Domu Kaźni Żydzi wynosili zwłoki Polaków, ładowali na samochód ciężarowy, który odjeżdżał w kierunku Skrwilna. Fakty te obserwowałem kilka razy. Bywało, że idąc do brata widziałem przed Domem Kaźni samochód, który już wrócił po wywiezieniu zwłok. Z samochodu tego przeciekała krew. O tych samych zdarzeniach opowiadał mi mój brat. Z własnych spostrzeżeń w Domu Kaźni lub obok tego domu widywałem w tym okresie stale kręcących się członków Selbstschutzu, o których wspominałem na wstępie. Brat opowiadał mi, że z Domu Kaźni jesienią 1939 roku Niemcy stale wywozili samochodami aresztowanych Polaków w kierunku lasu skrwilneńskiego i okalewskiego. Wywozili miejscowych nauczycieli, księży, kupców, rzemieślników. Głośno było w Rypinie o zamordowaniu w Domu Kaźni księdza Gogolewskiego. Z opowiadania brata wiem też, że zabitych w ciągu dnia w Domu Kaźni wynoszono do stajni na podwórzu, a stamtąd dopiero ładowało zwłoki na samochód. Zdarzyło się, że jeden z aresztowanych wyniesiony do stajni żył i uciekł. Niemcy złapali go na polu kilometr za miastem, doprowadzili do Domu Kaźni i tam zamordowali. Nazwisko tego człowieka brat nie znał. Miał to być prawdopodobnie mieszkaniec jednej z okolicznych wiosek.

W pierwszych dniach października 1939 roku zaobserwowałem następujące zdarzenie. Z odległości około 6 m od mojego domu dwóch Niemców z opaskami na rękawach, przy czym jeden miał karabin, a drugi pistolet, prowadziło trzech Polaków w kierunku stadionu w Rypinie. Jednym z tych Niemców był mieszkaniec wsi Przeszkoda, Heise, imienia nie znam, a drugiego nie znałem zupełnie. Zaznaczam, że Heise przeniósł się do Rypina zaraz we wrześniu 1939 roku. Jeśli chodzi o aresztowanych, których ci Niemcy prowadzili, to jednym z nich był mieszkaniec Łączonka Jabłoński. Pozostałych aresztowanych nie znałem. Po krótkiej chwili usłyszałem dochodzące z kierunku stadionu strzały. Ja obserwowałem co ci Niemcy zrobią z tymi aresztowanymi. Gdy odprowadzili około 100 m strzelili do prowadzonych. Po tych strzałach dwóch spośród prowadzonych przewróciło się, a trzeci odskoczył obok pod ogrodzenie stadionu. Wtedy do tego, który odskoczył strzelili obaj, prostuję strzelił jeden członek Selbstschutzu. Wówczas ten trzeci z Polaków prosił o darowanie życia. Jednakże jeden z Niemców wymierzył do niego z karabinu i strzelił pomiędzy oczy, zabijając go. Po tym jeden z Niemców został przy zabitych, a drugi poszedł w stronę cmentarza i wstrzymał ruch. Następnie, gdy wstrzymujący ruch wrócił na miejsce zbrodni, ten drugi poszedł do mieszkającej obok Antoniny Marynowskiej. Antonina Marynowska powiedziała mi, że Niemiec ten polecił jej by wzięła łopatę i poszła zakopać ciała tych zabitych. Marynowska zaczęła płakać i wówczas polecono jej, by szukała kogoś do grzebania ciał. Marynowska przyszła do mnie, a potem, gdy oświadczyłem, że sam tego nie zrobię, udała się do Ogodzińskiego. Ja wspólnie z Ogodzińskim wzięliśmy łopatę i poszliśmy pochować tych zabitych. Zakopaliśmy zwłoki pod nadzorem tych Niemców w miejscu dokonanej zbrodni. Do Marynowskiej po jakimś czasie żony tych dwóch zabitych Polaków trafiły. Przy tej okazji Marynowska dowiedziała się, kim są ci zabici. Marynowska mówiła mi ich nazwiska, jednakże z powodu upływu czasu, nie jestem w stanie sobie ich przypomnieć. W każdym razie jeden pochodził Lisiaków, a drugi z Dobrego. Zaznaczam, że gdy z Ogodzińskim przystąpiliśmy do zakopywania zastrzelonych Polaków, to stwierdziłem, że jeden z nich żył, słyszałem, bo wiem, że jęczał. Zwróciłem się więc do jednego z oprawców, by dobił tego rannego. Niemiec odpowiedział, żeby go zakopać, bo on się i tak w ziemi udusi. Ten niedobity był jeszcze na tyle przytomny, że gdy na polecenie tych Niemców wrzuciliśmy go do wykopanego dołu i zaczęliśmy przesypywać ziemią, zasłaniał sobie jedną ręką usta. Tego samego dnia około godziny 16 widziałem z okna mojego domu przy ulicy Sportowej, jak prowadzono naczelnika poczty w Rypinie, Janickiego. Prowadził go Rotzal, imienia jego nie pamiętam. Wprowadził go środek stadionu, potem w pobliże szatni, następnie do niego strzelił i odszedł zostawiając zwłoki niepochowane na miejscu zbrodni. Na drugi dzień poszedłem na stadion, ale śladów żadnych nie było. Ziemia była zrównana. Od Grabarza Żbikowskiego, który już nie żyje, dowiedziałem się, że Niemcy członkowie Selbstschutzu zastrzelili wówczas 7 osób, a w tym dwie kobiety. Nazwisk tych osób Żbikowski nie znał. Tych siedmiu Niemcy przywieźli samochodem, a po zastrzeleniu sami pogrzebali. Nie dowiedziałem się kim były te ofiary. Po jakimś czasie ludność Rypina powtarzała między sobą niesprawdzone wersje, że jednym z tych siedmiu zabitych miał być właściciel majątku Marianki, nazwiska jego nie pamiętam. Nie jest mi wiadomo, czy po ekshumacji zwłok w 1945 roku zostały one zidentyfikowane.

Bolesław Przybyłowski


Protokół z przesłuchania świadka Stanisława Zabudzia, urodzonego w 1896 roku, zamieszkałego w Rypinie, sporządzony 13 stycznia 1965 roku przez oficera śledczego Komendy Wojewódzkiej MO w Bydgoszczy.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie i powiecie, sygn. II Ds 35/64.

Od urodzenia zamieszkuję w Rypinie. Ojciec mój miał w Rypinie rakarnię, w której również ja pracowałem. W okresie okupacji ojciec uzyskał zezwolenie na dalsze prowadzenie tego przedsiębiorstwa. Oprócz rakarni mieliśmy do wynajęcia bryczki. Często z nich korzystali Niemcy. Zamieszkiwałem na ulicy Łącznej, w odległości około 200 metrów od budynku Policji Państwowej, a później Domu Kaźni. Od połowy października 1939 roku rozpoczęły się aresztowania księży, nauczycieli i bogatego ziemiaństwa. Podczas dnia przeprowadzali do Domu Kaźni aresztantów, a już w nocy rozstrzeliwali. Sam nie widziałem, jak rozstrzeliwali aresztantów i kto strzelał, lecz będąc w swoim mieszkaniu, prawie każdej nocy słyszałem, jak były oddawane strzały z pistoletu.

Widziałem, jak wywoził samochód tych ludzi, prawdopodobnie do Skrwilna, ponieważ jechał w tę stronę. Samochód zawsze był naładowany po brzegi zabitymi i przykryty plandeką. Na samochodzie widziałem zawsze dwóch ludzi ze szpadami. Byli to prawdopodobnie młodzi żydzi z Rypina, lecz ja ich nie znałem. Nie widziałem, jak ładowali zamordowanych na samochód. W tym czasie, kiedy ładowali zamordowanych na samochód, a było to w godzinach rannych, wszystkie ulice sąsiadujące z Domem Kaźni były zamknięte i nie było wolno nikomu nimi przejść i przejechać. W sąsiadujących domach z Domem Kaźni musiały być pozasłaniane okna. Niemcy tego przestrzegali, a zresztą ludzie sami bali się chodzić blisko Domu Kaźni. Ze znanych Niemców widziałem Henryka Schliskego, Gramzego, Rottenberga i innych, których w tej chwili sobie nie przypominam nazwisk. O Henryku Schliske mówiono w tym czasie, że był głównym oprawcą, że sam miał dokonać większości zabójstw w Domu Kaźni.

Kilka razy Niemiec Zismer kazał mi jechać z nim do klasztoru w Oborach, gdzie przebywali księża. Wyjeżdżałem z nim przeważnie nad wieczorem. Wracaliśmy w nocy. Przez cały czas musiałem czekać na niego przy klasztorze. Nie wiem, co robił on u księży. Przypuszczam, że klasztor w Oborach, gdzie przebywali księża był mu podległy. Zaznaczam, że Zismer o tym nigdy mi nie mówił.

Na prośbę miejscowych ludzi udałem się do kościoła na ul. Kościuszki, celem przewiezienia na cmentarz trumny z ciałem księdza Gogolewskiego. Na miejscu byli żandarmi, których nie znałem. Ci kazali mi, bym przybył zwykłym wozem, co też musiałem uczynić. Podczas pogrzebu księdza Gogolewskiego przez cały czas asystowali żandarmi niemieccy, którzy mieli zadanie rozpędzać miejscową ludność, która chciała uczestniczyć w pogrzebie. Trumny nie pozwolili otworzyć.

Chcę dodać, że nie jest mi wiadomo, by ktoś uciekł z Domu Kaźni z aresztantów, a następnie by miał przebywać u mnie w domu.

Stanisław Zabudź


Protokół z przesłuchania świadka Józefa Kasprzaka, sporządzony 13 stycznia 1965 roku przez oficera śledczego Komendy Wojewódzkiej MO w Bydgoszczy.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie i powiecie, sygn. II Ds 35/64.

W domu zostałem aresztowany przez Otto Bendlina i doprowadzony do budynku po byłej policji państwowej, wtedy już kaźni rypińskiej. Było to w październiku 1939 roku. Po przyprowadzeniu mnie tam Bendlin zaprowadził mnie do piwnicy. W piwnicy tej było 16 osób, z których znałem tylko dwóch Żydów. Byli to Nusym i Klemberg. Po upływie około jednej godziny przyszedł ponownie Bendlin do piwnicy i zabrał mnie samego i zaprowadził do góry, gdzie było pomieszczenie biurowe. Tam zobaczyłem nauczyciela Malanowskiego. Zaraz Bendlin zabrał nas dwóch i zaprowadził do gmachu starostwa, obecnie Prezydium Powiatowej Rady Narodowej. W pokoju tego gmachu, gdzie na nas doprowadzono było dziewięciu Niemców, z których nie znałem nikogo. Trzech siedziało z jednej strony pokoju, a sześciu z drugiej strony. Tam spytano mnie i Malanowskiego tylko o nazwisko i odczytano wyrok, że będziemy rozstrzelani. Ja nie rozumiałem języka niemieckiego, ale powiedział mi to Bendlin. Na korytarzu przed pokojem, w którym odczytano nam wyrok siedziały trzy kobiety: Krygierowa, Ówka i Węgorzewska. One to mnie i Malanowskiego oskarżały. Również o tym mówił mi Bendlin. Po odczytaniu wyroku śmierci Bendlin zaprowadził nas do piwnicy. Jeszcze tego samego dnia przyszedł do Domu Kaźni Sommer Gustaw, który przyszedł z Zismerem i jeszcze dwoma, których nie znałem. Zabrali wówczas Malanowskiego do góry. Po około półtorej godziny dwóch nieznanych mi żandarmów w czarnych mundurach przeprowadziło Malanowskiego z powrotem, lecz nie zostawili go w piwnicy, a ponownie go zabrali wraz z jeszcze dwoma osobami równie nieznanymi, którzy siedzieli ze mną w piwnicy już więcej Malanowskiego i tych dwóch nie widziałem.

Klucznikiem w piwnicy był Ohm, którego jeszcze znałem z okresu przed wojną. Wspomniany Ohm przyszedł do piwnicy i mnie oraz Nusyma i Klemberga przekwaterował do innej celi. Nusym miał już postrzelone prawe ramię, mówił, że postrzelili go podczas aresztowania. W nocy przyszli do piwnicy esesmani wśród nich rozpoznałem Zismera, głównego kata, którego nazwiska nie znam, dwóch Gramzów, Schliskego Henryka. Główny kat wraz z Zismerem weszli do piwnicy, gdzie byli aresztanci. Tam bili a następnie pojedynczo wypuszczali do dużej celi tej piwnicy, gdzie stał Schliske i dwóch Gramzów. Wspomniani Schliske i Gramzowie kolbami od karabinów uderzając aresztantów zabijali ich. Widziałem osobiście jak Gramze Fryderyk uderzył jednego z aresztantów kolbą w głowę tak silnie, że temu wyszły na wierzch oczy. Prócz Gramzów, Schliskego Henryka i głównego kata byli jeszcze inni esesmani, którzy eskortowali wspomnianych, mając karabiny skierowane stale w stronę miejsca egzekucji. Jak już zaznaczyłem w poprzednim protokole, w ten sposób został zabity pisarek z gminy Pręczki. Pierwszej nocy mojego pobytu widziałem, jak zabito w sposób opisany wyżej 18 osób. Zaraz po zakończeniu zabijania wszyscy esesmani poszli na górę, a pozostał tylko Schliske Henryk i Gramze z Rypałk. Oni wraz z Aleksiejem wynosili ciała pomordowanych na przygotowany już wóz konny. Wóz ten był przykryty plandeką. Nie wiem, dokąd wywozili te ciała pomordowanych. Jeszcze tej pierwszej nocy, kiedy zabrano ciała pomordowanych przyprowadzono sześciu nowych ludzi. Dwóch było młodych, a czterech starszych. Osobiście ich nie znałem. Nad ranem przyprowadzono jeszcze czterech i trzech. Również i tych ludzi nie znałem, prócz jednego, przypuszczalnie był to Kwiatkowski z Żałego. Następnej nocy w ten sam sposób zamordowali wszystkich, których przyprowadzili po zamordowaniu pierwszych. W drugiej nocy mojego pobytu w Kaźni zamordowano około 20 ludzi. Znowu widziałem tam Zismera, Schliskego, Gramzego Fryderyka oraz Gramzego z Rypałk i innych, których nazwisk nie znałem. Metoda zabijania była ta sama, co poprzedniej nocy. Po dwóch nocach zostałem zwolniony z Domu Kaźni. Prawdopodobnie wstawiła się za mną Niemka Breklau oraz Bendlin i Rottenberg Emil.

Mówiąc o Zismerze, mam na myśli nauczyciela, który był nauczycielem w Somsiorach. Będąc w Domu Kaźni słyszałem, jak kilkakrotnie było wymieniane nazwisko Zismer, kiedy zwracano się do niego. Przy zabijaniu w piwnicy również kat zwracając się do niego wymieniał nazwisko Zismer.

Józef Kasprzak


Protokół z przesłuchania świadka Antoniny Marynowskiej z Rypina, sporządzony 13 stycznia 1965 roku przez oficera śledczego Komendy Wojewódzkiej MO w Bydgoszczy.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie i powiecie, sygn. II Ds 35/64.

9 października 1939 roku przyszłam do domu, by przygotować obiad. Będąc w domu usłyszałam strzały z karabinu. Po chwili zapukał ktoś do drzwi mojego mieszkania. W drzwiach zobaczyłam Niemca, którego nie znałam, który był ubrany w cywilne rzeczy, a na ręku miał zieloną przepaskę. Nakazał mi pochować ludzi, którzy zostali zastrzeleni przy płocie w narożniku stadionu. Ja nie byłam w stanie zrobić tego sama, przeto kazał mi wspomniany Niemiec wezwać ludzi do pomocy. Idąc po tych ludzi za mną szedł wspomniany Niemiec. Gdy przechodziliśmy obok tych rozstrzelanych jeden jeszcze żył, podniósł się i powiedział „Weź pieniądze które mam”. Na to Niemiec, który szedł za mną strzelił do niego jeszcze raz, mówiąc przy tym „Żeby się nie męczył”. Drugi Niemiec odchodził w tym czasie w kierunku miasta. Ten nie posiadał karabinu. Do zakopania rozstrzelanych ludzi poprosiłam Ogodzińskiego wraz z dwoma uczniami, którzy pracowali u niego w warsztacie kowalskim oraz Przybyłowskiego Bolesława. Wymienieni pochowali rozstrzelanych zaraz obok miejsca egzekucji. Zastrzelonych było trzech. Nikogo z nich nie znałam. Również tych Niemców, co ich przyprowadzili i zastrzelili nie znałam.

W tym samym dniu około godziny 14 będąc ponownie na polu usłyszałam strzał. Okazało się, że został zastrzelony były naczelnik poczty z Rypina Janicki. Nie widziałam, kto go zastrzelił. Pomimo, że zwłoki leżały do drugiego dnia, ja nie poszłam zobaczyć. Otrzymał strzał w tył głowy. Kiedy byłam po kilku dniach, na tym miejscu leżała jeszcze czapka. Z tyłu czapki była mała dziura, a daszek tej czapki był rozerwany.

Antonina Marynowska


Protokół z przesłuchania świadka Hanny Dąbrowskiej z Rypina, sporządzony 13 stycznia 1965 roku przez oficera śledczego Komendy Wojewódzkiej MO w Bydgoszczy.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie i powiecie, sygn. II Ds 35/64.

W 1939 roku miałam 10 lat i wraz z rodzicami zamieszkiwałam w Rypinie przy ul Warszawskiej 16 a. Dom ten znajdował się w odległości około 50 m od byłego budynku policji państwowej. Krótko po wkroczeniu Niemców do Rypina rozpoczęły się aresztowania Polaków i Żydów. Słyszałam z opowiadań matki swojej, która obecnie nie żyje, że aresztowanych osadzono w piwnicach Kaźni, a następnie wywożono do lasów skrwilneńskich i okalewskich na rozstrzelanie. Ponieważ podczas wywożenia były wypadki, że aresztowani uciekali, więc Niemcy zabijali ich na miejscu. Strzelano do ludzi w piwnicy tego domu, jak również na podwórzu. Mama moja mówiła mi, że widziała jak strzelano aresztantom w tył głowy. Było to na podwórzu. Mama wychodziła z mieszkania i szła do państwa Rybickich, którzy zamieszkiwali na pierwszym piętrze. Z okna ich mieszkania było widać wykonywane egzekucje na podwórzu Domu Kaźni. Ja osobiście tego nie widziałam, lecz słyszałam strzały. Bywało tak, że naliczyliśmy około 100 strzałów w ciągu jednej nocy. Wśród wielu Niemców, których nazwisk nie znałam, pamiętam Schliskego Henryka i Gramzego. Widziałam często, jak wchodzili do Domu Kaźni.

Hanna Dąbrowska


Protokół z przesłuchania świadka Heleny Łapkiewicz mieszkającej w Rypinie, sporządzony 13 stycznia 1965 roku przez oficera śledczego Komendy Wojewódzkiej MO w Bydgoszczy.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie i powiecie, sygn. II Ds 35/64.

Przed 1939 rokiem byłam nauczycielką i pracowałem w Rypinie. Po wkroczeniu Niemców do Rypina nastąpiły w połowie października 1939 roku masowe aresztowania. Zostałam aresztowana przy końcu października 1939 roku. Aresztować mnie przyszedł do domu Rottenberg. Mówili wówczas na niego Czerwiński. Nie wiem, które nazwisko jego było właściwe. Pochodził on z Rypina. Wraz z Rottenbergem przyszedł jeszcze inny Niemiec, którego w ogóle nie znałam. Obaj byli ubrani w czarne mundury członków SS i mieli ze sobą karabiny. Zaprowadzili mnie do budynku po byłej Policji Państwowej, nad którym była wywieszona czarna flaga. W pokoju znajdującym się na parterze, do którego mnie wprowadzili zobaczyłam Augusta Nikolaia i jeszcze dwóch, których nie znałam. Po wypytaniu mnie danych personalnych i czy należałam do Związku Zachodniego wypuszczono mnie, mówiąc, że jutro po ciebie przyjdziemy. Po wyjściu z Domu Kaźni poszłam uprzedzić swoje koleżanki Lulińską (nazwisko panieńskie), Ogińską z męża, której już nie było, Wojnowską Władysławę, jej również już nie było, oraz ojca nauczycielki Łapkiewicz Teodozji. Potem wróciłam do domu. Z domu już nie wychodziłam. Jeszcze dwa razy przychodził do mnie Gramze Jan, lecz chodziło mu o Łapkiewicz Teodozję. Teodozja zginęła w Domu Kaźni. Nie znam bliższych okoliczności jej śmierci. Będzie o tym wiedział jej ojciec, ponieważ Teodozja została na jakiś czas wypuszczona z Domu Kaźni, jeszcze krótko przed śmiercią.

Helena Łapkiewicz


Protokół z przesłuchania świadka Heleny Łapkiewicz, urodzonej w 1902 roku, zamieszkałej w Rypinie, sporządzony 23 stycznia 1975 roku przez sędziego Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta główne prokuratora w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie, sygn. Ds 23/65 tom IV.

Z zawodu jestem nauczycielką. Do 1939 roku, do wkroczenia Niemców, pracowałam w Rypinie. W połowie października 1939 roku Niemcy rozpoczęli masowo aresztować, księży i bogate ziemiaństwo. Przed końcem października 1939 roku przyszedł do mnie do domu wraz z innym Niemcem Rottenberg. Imię jego nie pamiętam. Przeważnie nazywaliśmy go Czerwiński, które nazwisko było właściwe tego nie wiem, pochodził on z Rypina. Obydwaj przybyli mieli czarne mundury i karabiny. Kazali mi udać się z nimi do Komisariatu Policji. Na domu tym była wywieszona czarna flaga ze znakami SS. Zostałam wepchnięta do jakiegoś pokoju na parterze i zajęli się moim przesłuchaniem inni Niemcy. Między nimi był również Nicolai August, z którym poprzednio pracowałam przez 2 lata w jednej szkole. Zaczęto mnie przesłuchiwać. W trakcie przesłuchania byłam bita pałką. Wypytywali o moje dane personalne, które zresztą jak się okazało dokładnie znali i pytali czy należałam do Związku Zachodniego. Po tym przesłuchaniu została pchnięta na drzwi aż się otworzyły i Nikolai powiedział, że jutro po ciebie przyjdziemy. Po wyjściu udałam się do swoich koleżanek Lulińskiej, Ogińskiej, Wojnowskiej oraz mojej bratanicy Łapkiewicz Teodozji. Koleżanek tych nie zastałam, bratanicy również nie spotkałam. Powiedziałam jej ojcu o tym co się dzieje i później udałam się do domu. Później przychodził do mnie młody Gramze Jan z innym Niemcem, byli w mundurach i dopytywali się o Teodozję Łapkiewicz. Później dowiedziałam się, że Teodozja zginęła w Domu Kaźni oraz wiele innych moich koleżanek i znajomych.

Helena Łapkiewicz


Protokół z przesłuchania świadka Selmy Wunsch, urodzonej w 1918 roku, mieszkającej w Świeciu, sporządzony 19 stycznia 1965 roku przez oficera śledczego Komendy Wojewódzkiej MO w Bydgoszczy.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie i powiecie, sygn. II Ds 35/64.

W 1937 roku wyszłam za mąż za Karola Wunscha, który zamieszkiwał we wsi Klepczarnia. Po wyjściu za mąż zamieszkałam u męża i mieszkaliśmy tam do początku 1940 roku. W tym roku przeprowadziliśmy się wraz z mężem do Skrwilna i mieszkałam tam do 1945 roku. Mąż mój natomiast mieszkał w Skrwilnie do 1942 roku. W tymże roku poszedł na front i już nie wrócił. Po wkroczeniu Niemców na tereny rypińskie mąż mój wstąpił do Selbstschutzu. Bardzo często wyjeżdżał z domu do Skrwilna. Bywały dni, że w ogóle nie wracał do domu. Gdy pytałam się męża, gdzie był, to odpowiadał że był na służbie. Na pytanie moje co robił na służbie, odpowiadał, że to jest tajemnica.

Ponieważ w gospodarstwie było dużo pracy, a mąż mój stale wyjeżdżał do Skrwilna, postanowiłam również zamieszkać w Skrwilnie. Na gospodarstwie pozostał mój teść, a ja zamieszkałam z mężem w Skrwilnie, w budynku żandarmerii na pierwszym piętrze. Od samego początku mąż mój chodził ubrany w mundur żandarma (kolor zielony). Wraz z mężem na posterunku w Skrwilnie z miejscowych Niemców byli: Albert Nickel, Edmund Gogolin, Aleksander Gogolin, Bernard Lau(?). Z Rzeszy byli następujący żandarmi: Beneke, imienia nie pamiętam, był pierwszym komendantem posterunku, Otto Grotian, był drugim zastępcą komendanta posterunku, Styrmann, imienia nie pamiętam, Perzykowski(?) imienia nie pamiętam Szwartz, imienia nie pamiętam, jeszcze jeden, którego imienia i nazwiska nie pamiętam. Wiem, że mówili na niego Wojtlant.

Pozostali żandarmi bardzo często byli wymieniani. Żaden z nich nie był od samego początku. Od samego początku byli żandarmi, których ja nie znałam. Było ich około 17 i byli w Skrwilnie krótko, około jednego lub dwóch miesięcy. Mniej więcej w październiku lub listopadzie 1939 roku przyjechało do Skrwilna około 14 samochodów ciężarowych. Były one przeznaczone do wysiedlania ludności ze wsi Czermin. Wszystkich ludzi nie wysiedlono, ponieważ pouciekali. Tych co złapano wywieziono do Skierniewic. W jakim celu wywieziono ich do Skierniewic, tego nie wiem.

W połowie października 1939 roku rozpoczęły się masowe rozstrzeliwania Polaków i Żydów w lasach skrwilneńskich. Jak zaznaczyłam, mieszkając w budynku żandarmerii, okna mojego mieszkania wychodziły na ulicę, którą wożono ludzi do lasu. Przez okno widziałam jadące samochody naładowane ludźmi. Niektóre samochody były z plandeką, a niektóre były odkryte. Wraz z tymi ludźmi do lasu jechali żandarmi, których nie znałam. Samochody naładowane ludźmi jechały do lasu zawsze w godzinach rannych około godziny 9. Nie widziałam, jak wracały z lasu, gdyż wracały one zwykle późnym wieczorem. Rozmawiałam pewnego dnia, idąc ulicą z Czesławą Nicklową (żona Alberta Nikiela), widziałam dwa samochody jadące od strony lasu, które były puste. Pytałam się męża swego, dokąd wożą tych ludzi, na co on oświadczył mi, że wożą do pracy w lesie. Nie widziałam nigdy, by jechały w stronę lasu samochody już z pomordowanym ludźmi. Słyszałam odgłosy strzałów ze strony lasu, lecz gdy pytałam się męża, ten odpowiadał mi, że były obławy na partyzantów. Nie widziałam nigdy, by mąż mój lub inni żandarmi z posterunku Skrwilno wychodzili do lasu wtedy, gdy jechały tam samochody naładowane ludzi.

W 1943 roku, daty bliżej nie pamiętam, w lasach okalewskich byli partyzanci. Lisiecki lub Lis, dokładnie nazwiska jego nie przypominam sobie, chodził opatrywać chorego partyzanta. Dowiedzieli się o tym żandarmi w Skrwilnie i zrobili obławę, w wyniku której został zabity Lisiecki lub Lis. Przywieziono go przed posterunek na wozie konnym, a następnie odwieziono go do domu, skąd był pochowany na cmentarzu. Nie wiem, kto tego człowieka zabił, ale przypuszczam, że któryś z żandarmów z posterunku Skrwilno.

W 1940 lub 1941, daty dokładnie nie pamiętam, późnym wieczorem przyszedł obudzić mojego męża sam komendant Beneke, by natychmiast stawił się na służbę. Ja wtedy również wstałam i przez okno widziałam, jak do stojącego samochodu osobowego wsiadł Komorowski, komendant Beneke, mój mąż Karol i Styrmann i pojechali w stronę lasu. Po około półtorej godziny wrócili. Gdy spytałam męża, gdzie byli i co robili, ten odpowiedział: „Znów ten cholerny Komorowski”. Okazało się, że Komorowski wydał żandarmom, że gajowi posiadają ukrytą broń w lesie. Na drugi dzień wszystkich gajowych zabrano i wywieziono, ale dokąd, tego nie wiem. Przypuszczam, że do obozów koncentracyjnych.

Selma Wunsch


Protokół z przesłuchania świadka Feliksa Majewskiego, sporządzony 21 stycznia 1965 roku przez oficera śledczego Komendy Wojewódzkiej MO w Bydgoszczy.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie i powiecie, sygn. II Ds 35/64.

Po aresztowaniu mnie w Wildnie w lipcu 1943 roku, zostałem przywieziony do posterunku w Chrostkowie, a następnie do budynku Policji Państwowej, w tym czasie już Domu Kaźni w Rypinie. W piwnicy tego budynku, gdzie zostałem zamknięty, przebywałem przez 3 tygodnie. Przez cały ten okres ręce miałem skute łańcuchem. W piwnicy tej było kilka cel i we wszystkich było pełno aresztowanych. Nie znałem tam nikogo, prócz Sulakiewicza, który zginął tam, a o którym już zeznałem w poprzednim protokole. Codziennie byłem doprowadzony przez nieznajomego mi żandarma do budynku Gestapo. Tam mnie całymi dniami przesłuchiwano. Przesłuchiwali również nieznajomi żandarmi. Tematem przesłuchań była moja zawodowa służba w Wojsku Polskim, przynależność do „Strzelca” i udział w obławach na terenie wsi Somsiory, powiat Rypin, przed 1939 rokiem na miejscowych Niemców, którzy tam zbierali się, tworząc organizację hitlerowskie. Podczas tych przesłuchań byłem bardzo bity. Będąc w piwnicy w Domu Kaźni ze znajomych mi Niemców widziałem tam Augusta Nikolaia. Ponieważ był wówczas lipiec Nikolai przychodził do piwnicy ubrany po cywilnemu, był w białej koszuli. Nie widziałem go w mundurze SS. Słyszałem, jak nocami przychodzili do piwnicy żandarmi i bili aresztantów. Słychać było jęki i płacz. Nie zawsze udało mi się zobaczyć, kto z żandarmów przychodził. Jak już zaznaczyłem, spośród żandarmów znałem tylko Augusta Nikolaia. Podczas mojego pobytu w Domu Kaźni nie rozstrzeliwano ludzi na miejscu, lecz wieczorem wywożono do okolicznych lasów i tam dopiero zabijano. Po trzech tygodniach zostałem przewieziony do Torunia, dalej do Bydgoszczy, następnie do Poznania, a stamtąd do Oświęcimia.

Feliks Majewski


Protokół z przesłuchania świadka Genowefy Gogolin, urodzonej w 1915 roku, mieszkającej w Sadłowie, sporządzony 21 stycznia 1965 roku przez oficera śledczego Komendy Wojewódzkiej MO w Bydgoszczy.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie i powiecie, sygn. II Ds 35/64.

W 1938 roku wyszłam za mąż za Edmunda Gogolina. Ja byłam wyznania rzymskokatolickiego, a mąż mój był wyznania ewangelickiego. Ślub braliśmy w kościele rzymskokatolickim w Rypinie. Udzielił nam ślubu ksiądz Gogolewski, dziekan. Z naszego małżeństwa urodziła się w 1939 roku córka Krystyna. W czasie wkroczenia Niemców na tereny rypińskie wraz z mężem Edmundem i córką Krystyną zamieszkiwaliśmy w Przybyszynku, powiat Rypin. Mąż mój w tym czasie handlował tabaką, którą przywoził od strony Golubia. W listopadzie 1939 roku Hejza, imienia nie pamiętam, wiem, że pochodził z Okalewka, wciągnął mojego męża do żandarmerii. Ja dalej z córką mieszkałam w Przybyszynku. Od tej pory mąż mój bardzo rzadko przyjeżdżał do domu. Sypiał w Okalewie. Woziłam mu często obiad. Miał mundur zielonego koloru, posiadał pistolet i karabin. Opowiadał mi mąż, że wyjeżdżali na ćwiczenia do Czermina, lecz nie wiem, w jaki sposób ich szkolono i co ich uczono. W listopadzie 1939 roku na posterunku w Okalewie byli następujący żandarmi: mąż mój Edmund Gogolin, Nass Jan, brat męża po innym ojcu, zginął na wojnie. Z Rzeszy było dwóch żandarmów, z których jeden nazywał się Knaup, drugiego nie znałam. Nie wiem, kto był komendantem tego posterunku. Opowiadał mi mąż że Knaup nie bił ludzi i nie mógł na to patrzeć, ale za to był wymagający względem innych żandarmów. Z Okalewa mąż mój jak i inni żandarmi tego posterunku wyjeżdżał często na przeszkolenia, najczęściej do Rypina. Do Rypina jeździli również żandarmi ze Skrwilna, Sadłowa i innych miejscowości. Następnie został przeniesiony do Skrwilna. Żandarmem na posterunku w Skrwilnie był do sierpnia 1942 roku. W tym czasie został zwolniony z żandarmerii i podjął pracę w leśnictwie Skrwilno i pracował tam do marca 1943 roku. W marcu 1943 został powołany do wojska i po dwóch tygodniach został ranny. Przebywał w szpitalu w Nowej Soli, aż do wyzwolenia. W ostatni dzień odwrotu przyjechał do mnie do Skrwilna, zabrał rower i wyjechał. Jak się później okazało to pojechał do Niemiec. W maju 1946 roku, po kapitulacji Niemców, przyjechał wraz ze swoją siostrą Lidią Srul do Polski. Był w Brodnicy, skąd przyszedł do mnie. Ja jego ostrzegłam, żeby się tu nie pokazywał, ponieważ mają zamiar go zamordować.

W tym czasie, kiedy mąż mój był żandarmem na posterunku Skrwilnie, był tam Grotian, komendant, oraz Meller, imienia nie pamiętam Brandt, imienia nie pamiętam. Wiem, że Grotian był mu podległy. W tym czasie nie było już Alberta Nickela i Karola Wunscha, byli już w wojsku. Nickiel i Wunsch byli w Skrwilnie od samego początku, to jest od wkroczenia wojsk niemieckich na tereny rypińskie. Nickel należał do SS i chodził w czarnym mundurze, nie wiem czy Wunsch należał do SS. Słyszałam od Selmy Wunsch, że na terenie gminy Skrwilno był również człowiek o nazwisku Edmund Gogolin, lecz nie wiem, czy był w żandarmerii.

Genowefa Gogolin


Protokół z przesłuchania świadka Józefa Szymańskiego, urodzonego w 1900 roku, mieszkającej w Długiem, sporządzony 5 lutego 1965 roku przez oficera śledczego Komendy Wojewódzkiej MO w Bydgoszczy.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie i powiecie, sygn. II Ds 35/64.

Przed 1939 rokiem pracowałem na majątku Długie jako fornal. Z chwilą wybuchu wojny wszyscy z naszej wsi uciekali i ja uciekłem również za wojskiem w kierunku Wisły. Po kilku dniach wróciliśmy wszyscy do Długiego do domu. Po powrocie do Długiego podjąłem na nową pracę w majątku, w którym pracowałem przed wybuchem wojny. W miesiącu listopadzie został aresztowany rządca majątku Sulicki, a potem ja z Józefem Pyrą. Po wojnie dowiedziałem się od miejscowych ludzi, że zostałem aresztowany dlatego że Sulicki powiedział Niemcom, którzy przyszli go aresztować, że z Pyrą sprzedałem 4 konie z majątku. Zostaliśmy odprowadzenie do Rypina i osadzeni w piwnicach budynku byłej polskiej Policji Państwowej. Aresztowania dokonali miejscowi Niemcy ubrani po cywilnemu i uzbrojeni w karabiny. Nazwiska i imiona tych Niemców nie znam. Po około 2 godzinnym pobycie w celi, jeden z Niemców, lat około 17, przyniósł nam jedzenie. W celi siedziało około 30 osób, wśród których znałem: ze Stępowa Grabskiego, był dziedzicem, dziedzica z Pręczek, nazwiska nie znam, a siedział za to, że był porucznikiem Wojska Polskiego, Skierkowski, był on z Adamek, Kretkowski, był dziedzicem w Sadłowie, Sierakowski był dziedzicem w Osieku. Pozostałych osób będących w jednej celi ze mną nie znałem. Część z osób przebywających w celi była strasznie pobita, szczególnie pobity był Antoni Szałwiński i Gorzka z Przyrowy. Po dwóch dniach zostali zabrani z celi i już więcej się z nimi nie spotkałem. W godzinach od 22 do 3 rano co noc słychać było w naszej celi jęku bitych na korytarzu ludzi, jednakże kto ludzi tych bił, to nie wiem, bowiem z celi nie było widać. Na tortury osoby z naszej celi były wyznaczane w ten sposób, że jeden z Niemców wchodził i bez wywoływania nazwisk wybierał ludzi do bicia, tych którzy mu się nie podobali.

Żadna z tych osób zabranych na bicie do celi nie wróciła. Na trzeci dzień pobytu, gdy byliśmy wyprowadzeni na spacer, to inna grupa wchodziła do budynku i tym razem zauważyłem, jak ksiądz dziekan z parafii Rypin upadł na progu i skonał. Dwóch cywilów wciągnęło ciało księdza do wewnątrz budynku. Cywilów tych nie znałem. Po każdej nocy słyszeliśmy w celi, jak cała pomordowanych osób były ładowane na nawozy i wywożone w niewiadomym dla nas kierunku. Wóz z ciałami zamordowanych obracał zawsze parę razy. Po każdej nocy zostawało nas w celi około 5-6 osób, reszta została zamordowana, a na następny dzień znowu cela nasza była zapełniona nowymi aresztantami. Wywoził ciała zabitych osób Aleksiej, o czym po wojnie dowiedziałem się od ludzi. Trwało tak przez cały czas mego pobytu w Domu Kaźni, to jest przez 7 dni. Nigdy w nocy nie słyszałem żadnych strzałów, a tylko jęki bitych osób.

Żandarmi, którzy w nocy w bili ludzi i przychodzili do naszej celi, byli zawsze pijani. Na korytarzu w piwnicy był cement i zawsze rano po wywiezieniu zabitych słychać było jak podłoga jest zmywana wodą ze śladów krwi. Żadnego żandarmów z Rypina, którzy przychodzili do celi nie znałem. Ci żandarmi, którzy przychodzili do nas byli ubrani po cywilnemu lub w mundurach wojskowych. W ciągu 7 dni mego pobytu w celi byłem wypuszczony na spacer tylko 2 razy. Po 7 dniach zostałem zwolniony z aresztu. Wstawił się za mną Niemiec, który wówczas był w majątku Długie nazwiskiem Feter Alojzy. Po wyjściu z aresztu do końca okupacji pracowałem na majątku Długie i nikomu nie mówiłem, o tym, co się działo w Domu Kaźni, ponieważ miałem przekazane zachować tajemnicę.

Józef Szymański


Protokół z przesłuchania świadka Stefana Tykarskiego, urodzonego w 1895 roku, mieszkającego w Rypinie, sporządzony 3 lutego 1965 roku przez oficera śledczego Komendy Wojewódzkiej MO w Bydgoszczy.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie i powiecie, sygn. II Ds 35/64.

Od 1916 do 1957 roku pracowałem w gminie Żałe na stanowisku sekretarza. W okresie okupacji byłem kasjerem. W tym czasie wójtem był Niemiec Ryntflejsz, imienia nie pamiętam. Pracując w gminie Żałe, jeszcze przed wybuchem wojny w 1939 roku, poznałem Augusta Nikolaia. Był on nauczycielem we wsi są Somsiory. Przed 1939 rokiem Nikolai prowadził nielegalną organizację, która została założona przez niego na terenie gminy Żałe. W skład tej organizacji wchodzili miejscowi Niemcy. Bliżej o tym może powiedzieć Składanowski, imienia nie pamiętam, obecnie zamieszkały w Żałem, który był funkcjonariuszem Policji Państwowej. W październiku 1939 roku rozpoczęły się aresztowania nauczycieli. Wszystkich nauczycieli z gminy Żałe przywieźli do Żałego członkowie Selbstschutzu. Z członków tych pamiętam: Semrau, imię nie pamiętam, Klat imienia nie pamiętam, wiem, że pochodził z Kleszczyna i inni, których nazwisk sobie nie mogę przypomnieć. Wieczorem wszystkich zebranych nauczycieli zawieźli członkowie Selbstschutzu do Rypina i prócz nauczycielki narodowości ukraińskiej nikt nie powrócił. Prawdopodobnie wszyscy zginęli w Domu Kaźni przy ulicy Warszawskiej. Około dwa lub trzy dni po aresztowaniu nauczycieli przyszedł do mnie Bolesław Rumianek, kierownik szkoły z Nadroża, który wracał z wojny do domu. Powiedziałem mu, że aresztują nauczycieli, lecz on poszedł do Rypina i tam został rozpoznany i aresztowany, również on zginął, tak jak wszyscy inni nauczyciele.

W Żałem był posterunek żandarmerii niemieckiej, w którym było około 4 żandarmów. Żandarmi zmieniali się dosyć często. Komendant tego posterunku był od początku do 1940 roku, kolejny aż do wyzwolenia. Nie przypominam sobie żadnego nazwiska z tych żandarmów. Jeszcze w czasie okupacji słyszałem, że Nikolai zajmuje poważne stanowisko w Gestapo w Rypinie. Nie znam jednak bliżej jego działalność w Gestapo.

Stefan Tykarski


Protokół z przesłuchania świadka Józefa Łapkiewicza, urodzonego w 1887 roku, mieszkającego w Rypinie, sporządzony 4 lutego 1965 roku przez oficera śledczego Komendy Wojewódzkiej MO w Bydgoszczy.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie i powiecie, sygn. II Ds 35/64.

Do czasu wybuch wojny pracowałem w Rypinie w Spółdzielczej Hurtowni „Zgoda” w charakterze kierownika. Po wkroczeniu Niemców na stanowisku tym pracowałem jeszcze do 15 stycznia 1940 roku, a następnie Niemcy zwolnili mnie z pracy. Po opuszczeniu tej posady zajmowałem się tylko gospodarstwem leżące w Rypinie przy ulicy Warszawskiej 80. W 1940 roku w czerwcu Niemcy mnie wysiedlili z gospodarstwa i byłem zmuszony wyjechać wraz z córką do Płocka, a potem przyjechała moja żona. Wróciłem na swoje gospodarstwo 22 stycznia 1945 roku, to jest po wkroczeniu na te tereny Armii Czerwonej.

Po wkroczeniu wojsk niemieckich na tereny Rypina w 1939 roku w pierwszych dniach października rozpoczęły się aresztowania ziemiaństwa i duchowieństwa, a następnie nauczycieli. W tym okresie jeszcze Niemcy nie stosowali strasznych represji i myślałem, że są to aresztowania zwykłe w celu wyjaśnienia spraw związanych z prowadzeniem działań wojennych. W dniu 20 października 1939 roku, po powrocie z pracy do domu już nie zastałem mojej córki Teodozji, która była nauczycielką w szkole średniej w Rypinie. Od żony dowiedziałem się, że została ona aresztowana i przyszedł po nią Niemiec Gramze.

W tym samym dniu byłem w piwnicy w Domu Kaźni i rozmawiałem z córką. Z piwnicy zostałem wypędzony przez Niemca wysokiego i szczupłego, nazwiska nie znam. Niemiec ten był w mundurze i pochodził z Reichu. Po kilku dniach córkę moja została zwolniona. Po powrocie do domu bała się mówić, co tam w Domu Kaźni się działo. Po aresztowaniu mojej córki Teodozji poszedłem do Nikolaja, aby ten wstawił się za nią w celu zwolnienia jej. Nikolai odpowiedział mi, że od Polaków doznał tyle przykrości, że nie ma zamiaru bronić ich teraz. Ponadto zwymyślał mnie. O zwolnienie mojej córki starałem się u pastora niemieckiego Krusche, u Fuldego, miejscowego Niemca, u Winklera, Sommera, jednak żaden z nich nie chciał mi pomóc, tłumacząc, że nauczyciele są internowani, a nie aresztowani, za przynależność do Związku Zachodniego. Zaznaczam, że znałem Nikolaia przed wojną, ponieważ był on kierownikiem szkoły polskiej i w sklepie, który prowadziłem robił zakupy dla tej szkoły.

5 listopada 1939 roku moja córka Teodozja została ponownie aresztowana przez Gramzego, młodego, imienia nie pamiętam. Wiedziałem, że po pierwszym pobycie przebywała ona w restauracji u Szczotkowskiego i dlatego po drugim aresztowaniu na następny dzień udałem się do Szczotkowskiego z zapytaniem, czy nie była u niego moja córka. Odpowiedział mi Szczotkowski, że Teodozji u niego nie było. Od tego czasu już do końca okupacji żadnego znaku od córki nie otrzymałem i nie wiem gdzie ona była. Dopiero później dowiedziałem się, że została rozstrzelana w piwnicach Domu Kaźni.

Józef Łapkiewicz


Protokół z przesłuchania świadka Adolfa Gogolina, urodzonego w 1916 roku, mieszkającego w Kotowach, powiat Rypin, sporządzony 4 lutego 1965 roku przez oficera śledczego Komendy Wojewódzkiej MO w Bydgoszczy.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie i powiecie, sygn. II Ds 35/64.

Matka moja była dwa razy mężatką. Z pierwszego małżeństwa dzieci urodzone nazywają się Gogolin, a z drugiego Nass. Po ojcu Gogolinie był brat Edmund Gogolin, który prawdopodobnie przebywa w NRF. W 1939 roku po wejściu Niemców na tereny rypińskie brat Edmund Gogolin wstąpił do żandarmerii niemieckiej. Pierw był na posterunku w Okalewie, a później na posterunku w Skrwilnie. Jest mi wiadome, że wstępowanie do Selbstschutzu, jak i żandarmerii, było dobrowolne. Chcę tu dodać, że pomimo, iż brat mój był w żandarmerii ja nie wstępowałem do Selbstschutzu ani do żandarmerii. Nawet mimo kilkukrotnego wezwania mnie do wojska niemieckiego nie stawiałem się. Dopiero w 1942 lub 1943 zostałem zabrany do wojska i skierowany do Gdańska. Stamtąd do Francji i z kolei udało mi się dostać do wojsk alianckich i walczyłem przeciw Niemcom. Do kraju wróciłem w 1946 roku.

Jak już wyżej zaznaczyłem, brat mój był w żandarmerii. Jeśli chodzi o jego działalność w tym okresie, to nie jestem w stanie nic powiedzieć ponieważ nie interesowałem się nim. Tak od niego, jak i od pozostałej rodziny zupełnie się odseparowałem. Nawet byłem przez nich źle traktowany.

Osobiście nie widziałem, jak ludzi mordowano. Słyszałem, że mieli mordować także żandarmi, ale tego nie widziałem. Nie wiem, jaki udział miał w tym mój brat Edmund. Przypuszczam, że nie był gorszy od innych. Nie wiem, kto oprócz mojego brata Edmunda był w żandarmerii na posterunku w Okalewie czy Skrwilnie. Wioska Kotowy, w której zamieszkiwałem i zamieszkuję, należała do posterunku w Sadłowie. Było tam około pięciu żandarmów. Z miejscowych był Zismer, pochodził z Michałk, drugi był Lakman, pochodził ze wsi Swarowszczyzny. Pozostali pochodzili z Rzeszy, ich nazwisk nie pamiętam. Od 1945 roku wszelki ślad po bracie moim zaginął. Nie jest mi wiadomo, gdzie on przebywa. Przypuszczam, że musi być w NRF, gdyż gdyby tu był to zostałby złapany. Również gdyby nie poczuwał się do popełnionych przestępstw, to wróciłby do żony i do dziecka.

Adolf Gogolin


Protokół z przesłuchania świadka Apolonii Włodowskiej, urodzonej w 1908 roku, mieszkającej w Rypinie, sporządzony 5 lutego 1965 roku przez oficera śledczego Komendy Wojewódzkiej MO w Bydgoszczy.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie i powiecie, sygn. II Ds 35/64.

Po wkroczeniu Niemców na tereny Rypina w 1939 roku zgłosiłam się do Arbeitsamtu i zostałam przydzielona do Niemca Artura Rotzala jako pomoc domowa. Artur Rotzal zamieszkiwał przy ulicy Warszawskiej, po drugiej stronie Starostwa Powiatowego. Pracował w magistracie i był w stosunku do Polaków nienajgorszym. Przypominam sobie, że przy końcu listopada 1939 roku był na zebraniu w Gestapo. Przyniósł do domu czarny mundur członka SS, lecz zaraz polecił mi bym zaniosła mundur z powrotem. Opowiadał, że na zebraniu kazali aresztować wysiedlać i zabijać Polaków. On nie mógł się z tym pogodzić. Sam wstąpił do innej organizacji i chodził w żółtym mundurze. Mówił mi, że ta organizacja nie ma nic wspólnego z zabijaniem. W Rypinie był brat Artura Waldemar Rotzal, który pracował w Arbeitsamcie. Waldemar doprowadzał ludzi do Gestapo i bił ich. Widziałam to osobiście. Były to przeważnie osoby, które pouciekały od różnych prac.

W połowie października 1939 roku rozpoczęło się masowe aresztowanie ludności polskiej i ich mordowanie. Aresztantów przeprowadzono do budynku po byłej Policji Państwowej przy ul. Warszawskiej, wówczas nazwanym Domem Kaźni lub domem pod czarną chorągwią i osadzono w piwnicach. Na początku listopada, idąc ulicą chciałam przejść koło Domu Kaźni, lecz ulica była już zamknięta. Pilnowali żandarmi, żeby nikt nie przechodził. Żandarmów znałam jednego, który nazywał się Erich Freimut. Udało mi się przejść do budynku naprzeciw Domu Kaźni. Tam mieszkała moja koleżanka Jankowska Apolonia i u niej przebywałam do rana. Około 9 wieczorem rozpoczęły się rozstrzeliwania aresztantów. Odbywało się to w piwnicy Domu Kaźni i tej nocy naliczyłam około 160 strzałów. Koleżanka Jankowska była bardzo podenerwowana. Mówiłam mi, że tak bywa każdej nocy. Przez całą noc nie spałyśmy, a byłyśmy przy oknie i patrzyliśmy, co będzie tam się działo. Rano widziałam, jak z Domu Kaźni wychodzili oprawcy, którzy musieli dokonywać tam morderstw. Byli to Henryk Schliske, Henryk Gramze młody, Zismer, Szyman, imię nie pamiętam i jeszcze jeden, którego nie znałam. Dowodem tego, że wymienieni Niemcy musieli mordować tej nocy w piwnicach Domu Kaźni, było to, że zaraz rano Żydzi likwidowali ciała na podstawiony samochód. Jeden z Żydów, który ładował na samochód pomordowanych, a którego znałam, to był Końskowolski, imienia nie znam. Pomordowani byli rozebrani do bielizny, nie poznałam nikogo z zamordowanych. Przy samochodzie było kilku esesmanów. Po załadowaniu samochodu ciężarowego pomordowanymi przykryto ich plandeką i odjechano w stronę Okalewa. Na samochodzie stało dwóch Żydów ze szpadami. Jednego z nich znałam. Był to Dymond, imienia nie pamiętam, wiem że był szklarzem w Rypinie. Dymonda i tego drugiego co z nim pojechał samochodem z zamordowanymi widziałam jeszcze kilka razy, ale w końcu i oni sami zginęli.

W listopadzie lub grudniu 1939 roku widziałam następujące wydarzenie w okolicy lasku rusinowskiego koło Rypina. Radkowski, imienia nie pamiętam, przywiózł na wozie konnym Gramzego Fryderyka starego, jeszcze jednego Niemca, którego nie znałam i Zalewskiego, byłego policjanta Policji Państwowej z Rypina. Żyd jeszcze jeden, którego nie znałam Zalewski, Kauma i ten trzeci musieli wykopać doły a Gramze z tym drugim Niemcem ich zastrzelili. Zasypał ziemią Radkowski, z tym trzecim Niemcem. Radkowski był woźnym przed 1939 rokiem w magistracie i był Polakiem. Później wstąpił do SS. Nie jest mi wiadomo, gdzie przebywa Radkowski, lecz rodzina jego mieszka w Rypinie przy ul. Warszawskiej. Jest to jego żona z dziećmi, siostry.

Takie masowe rozstrzeliwania trwały w Rypinie do końca 1939 roku. Od tego czasu aresztantów bito i wywożono do obozów koncentracyjnych. Morderstwa też miały miejsce, ale były to wypadki sporadyczne. U Niemca Rotzala pracowałem do końca 1942 roku. W 1943 roku Rotzal poszedł do wojska, a ja przez Arbeitsamt zostałam skierowana do pracy w Gestapo w charakterze sprzątaczki. Była tam sprzątaczka Kalinowska Władysława. Ja pracowałam tam 3 godziny dziennie. Były dni, że musiałam zostać dłużej.

Przypominam sobie gestapowców, którzy w tym czasie byli: w dziale politycznym Autenreiba, kierownik, Schum, imienia nie pamiętam, Gorlicki Feliks (były policjant policji państwowej z Grudziądza), Karpicki Franciszek, pochodził z Rzeszy, i wielu innych, którzy bardzo często się zmieniali. W dziale ogólnym był Schtobe, imię nie pamiętam (pochodził z Rzeszy) i jego sekretarka. Nad tymi dwoma działami był szef Gestapo, którego nie znałam nazwiska. Był to młody mężczyzna w wieku 32 lat, wysoki około 180 cm, szczupły. Był to drugi szef Gestapo. Pierwszy, za którego odbywały się najgorsze zbrodnie w Rypinie nazywał się Tom, również był wysoki miał bliznę na twarzy i często chodził z psem.

Pracując w Gestapo widziałam, jak przez okres dwóch tygodni przyprowadzali mężczyznę, którego nie znałam i chyba nie był z Rypina. Był to wysoki brunet ubrany w popielaty garnitur, brązowe buty, koszula biała w niebieskie prążki. W Gestapo był Schtylau imienia nie pamiętam, Niemiec z Rzeszy, był on gospodarczym. Nakazał mi sprzątnąć gabinet szefa Gestapo. Sprzątając zobaczyłem za szafą ubranie i buty tego mężczyzny, o którym wspominałam, a którego przyprowadzali przez 2 tygodnie do Gestapo. Schtylau zauważył, że ja widziałam rzeczy tego mężczyzny złożone za szafą. Zaczął na mnie strasznie wyzywać. Na to wpadł szef Gestapo, wymierzył do mnie pistoletem, ale nie strzelił.

W lutym 1943 roku gestapowcy aresztowali komunistów z rypińskiego powiatu. Wozili ich przez dwa dni i dwie noce. Ustawili ich na korytarzu twarzą do ściany, ręce mieli przed sobą. Nie wiem, czy ci ludzie mieli powiązane ręce. Nikt ich nie pilnował. Byli zamknięci. Mogło tam być około nawet 300 osób. Pojedynczo brano ich na przesłuchanie. Gdy sprzątałam pokój przesłuchań widziałam dużo taboretów połamanych i ślady krwi, ślady od wymiotowania i mokre koce pokrwawione. Bijąc podczas przesłuchania polewali ich wodą i nakrywali mokrymi kocami. Nie widziałam, by którego z aresztowanych komunistów zamordowano na Gestapo. Jest mi wiadomo, że wszystkich wywieziono do obozów koncentracyjnych. Spośród tych aresztantów przypominam sobie następujących: Górak, pochodził z Rypina, Załęcki Lubomir, pochodził z Rypina, Ciepliński Julian z Rypina, Fabiszewski, Karwaszewski, pochodził z Rypina. Byli jeszcze inni, których nazwisk sobie nie przypomina. Z tych wymienionych wszyscy powrócili z obozów. Obecnie żyje Julian Ciepliński, mieszka w Płocku u zięcia dr. Sochy. Górak mieszka w Bydgoszczy, Załęcki Lubomir mieszka w Bydgoszczy, Karwaszewski mieszka w Bydgoszczy.

W 1942 roku w miesiącach letnich widziałam jak Schliske Henryk wraz z Henrykiem Gramze młodym wprowadzili do Domu Kaźni Więcławskiego Wincentego z Rypina. Już po 10 minutach od chwili wejścia do Domu Kaźni słyszałam, jak bili Więcławskiego. Więcławski strasznie krzyczał. Schliske wówczas mieszkał już w Domu Kaźni i miał tam restaurację. Z domu tego wybiegła na ulicę siostra Schliskego Gertruda Samulewiczowa i zaczęła kopać w okno piwnicy, mówiąc: „nie mogę tego słuchać, co wy cholery bandyci z tym człowiekiem wyrabiacie”. Więcławski został tam zamordowany. Ciało jego wydano rodzinie w zamkniętej trumnie i nie pozwolono trumny otwierać.

Oprócz Domu Kaźni, Gestapo, był jeszcze posterunek żandarmerii miejskiej w budynku mieszczącym się obecnie za strażą pożarną, naprzeciw Miejskiej Rady Narodowej. Tam również bito i zabijano ludzi.

W 1943 roku została zorganizowane Jagdkommando, w skład którego wchodzili żandarmi i cywilni Niemcy. Grupa ta liczyła około 40 osób. Siedzibę mieli w leśniczówce Czumsk. Spośród nich znałam Waldeka Wiedermaiera, który był żandarmem na posterunku żandarmerii miejskiej w Rypinie. Zadaniem tej grupy było jeździć po wsiach i nie oszczędzając zabijać ludzi. Byli dla ludności bezwzględni. Wiedermeier był ich kierowcą, a jednocześnie żandarmem i członkiem Jagdkommando. Jesienią 1944 roku jeździłam wraz z innymi mieszkańcami Rypina na okopy do Szczutowa. Pewnego dnia widziałam osobiście, jak przyjechał samochodem Wiedermeier z innymi członkami Jagdkommando i podszedł do młodego chłopaka, który orał na polu. Wskazał ręką, by się odwrócił i strzelił do niego. Wiedermeier przebywa w NRF. W miejscowości Sikory, powiat Rypin, mieszkali jego rodzice, którzy na jego zaproszenie w 1947 lub 1948 roku wyjechali do NRF. Kilka lat temu Teodor Barthel, zamieszkały w Rypinie, jeździ w konie w Gminnej Spółdzielni Rypin Wieś, był w NRF u matki i widział się z Niemcami z terenu rypińskiego. Wie, gdzie oni mieszkają. Na pewno będzie wiedział, gdzie mieszka Wiedermeier.

Apolonia Włodowska


Protokół z przesłuchania świadka Piotra Wiśniewskiego, urodzonego w 1895 roku, mieszkającego w Kobrzyńcu, sporządzony 12 lutego 1965 roku przez oficera śledczego Komendy Wojewódzkiej MO w Bydgoszczy.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie i powiecie, sygn. II Ds 35/64.

Aleksandra Janke znałem jeszcze przed 1939 rokiem. Mieszkał we wsi Pinino i miał własne gospodarstwo. Zaraz po wkroczeniu Niemców w 1939 roku Janke stał się gorliwym Niemcem. Od samego początku chodził w żółtym mundurze. Wiosną 1940 roku objął gospodarstwo w Kobrzyńcu po Ciółkowskim. Janke w gospodarstwie nie pracował. Miał do tego Polaków. Pracowała u niego rodzina Olendrów i Kazimierz Wawrowski. Janke stale wyjeżdżał, lecz dokąd tego nie wiem. W Kobrzyńcu mieszkał drugi Niemiec Adolf Fenske, który również chodził w żółtym mundurze. Fenske opowiadał mi w 1943 lub 1944 roku, że wraz z Jankem i żandarmi z posterunku w Rogowie pojechali do Likca na obławę, ponieważ ukrywał się tam jakiś chłopak, który miał uciec z pracy. Chłopak ten był z Likca i podobno nazywał się Kwiatkowski. Dalej Fenske opowiadał mi, że Janke stanął po jednej stronie stodoły, a on po drugiej stronie. Żandarmi poszli szukać do budynków. W pewnej chwili drzwi stodoły się otworzyły i zaczął uciekać w stronę lasu szukanych chłopiec. Wówczas Fenske strzelił, ale w powietrze. Gdy zobaczył Janke, że chłopak dalej ucieka uklęknął, strzelił do chłopca i zabił go. Gdy wybiegli z budynków żandarmi podbiegli do Jankego ściskali mu dłoń, składając gratulacje z racji celności w strzelaniu. Przypominam sobie, że wraz z Jankiem i Fenskem na tej obławie był Meller, imienia nie pamiętam, żandarm z Rogowa, Feld, imienia nie pamiętam, żandarm z Rogowa oraz komendant tego posterunku, którego nazwiska nie mogę sobie przypomnieć. Słyszałem, lecz nie pamiętam od kogo, że Janke miał zabić jakąś kobietę we wsi Sosnowo oraz we wsi Borowo jakiegoś mężczyznę.

Janke Aleksander na kilka dni przed wyzwoleniem wyjechał z Kobrzyńca wozem konnym. Od tego czasu z Jankem nie widziałem się. Słyszałem, że córka Fenskego pisała do Janiny Przeradzkiej zamieszkałej w Rypinie ul Mławska, że jej ojciec Fenske Adolf już nie żyje.

Piotr Wiśniewski


Protokół z przesłuchania świadka Barbary Sarnowskiej, urodzonej w 1926 roku, mieszkającej w Kobrzyńcu, sporządzony 12 lutego 1965 roku przez oficera śledczego Komendy Wojewódzkiej MO w Bydgoszczy.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie i powiecie, sygn. II Ds 35/64.

Wraz z rodzicami mieszkałam przed 1939 rokiem w Kobrzyńcu. Ojciec mój był robotnikiem rolnym i pracował u Ciółkowskiego Mariana. W marcu 1940 roku gospodarstwo Ciółkowskiego objął Janke Aleksander. Z tego powodu mój ojciec jak i pozostała rodzina musiała pracować u Jankego. Janke w gospodarstwie nie pracował. Stale wyjeżdżał, to do Rypina, to na wioski gminy Rogowo. Rozmawiał z żoną wyłącznie po niemiecku, a ja niemieckiego nie znałam i z tej racji nic nie mogłam się dowiedzieć. Pamiętam, że latem 1944 roku Janke pojechał do krawca Matuszewskiego zamieszkałego w Rogowie, u którego miał różne rzeczy do szycia. Powrócił na drugi dzień rano. Za kilka dni dowiedziałam się, że w Rogowie zostało zamordowanych wielu ludzi, między innymi krawiec Matuszewski, Czerski z Rogowa i inni, których na sobie nie przypominam. Ten fakt i późniejsze zachowanie Jankego dawały mi do myślenia, że to właśnie on mógł ich zabić. Janke chodził stale w żółtym mundurze. Był wysoki, około 180 cm, ciemne włosy. W 1945 roku, na kilka dni przed wyzwoleniem, Aleksander Janke uciekł wozem konnym. Zabrał ze sobą mojego brata Eugeniusza Olendra. Brat Eugeniusz z Jankem dojechał do Golubia. Tam Jankemu uciekł i powrócił do domu.

Barbara Sarnowska


Protokół z przesłuchania świadka Józefa Głosa, urodzonego w 1919 roku, mieszkającego w Kobrzyńcu, sporządzony 12 lutego 1965 roku przez oficera śledczego Komendy Wojewódzkiej MO w Bydgoszczy.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie i powiecie, sygn. II Ds 35/64.

Od 1928 roku mieszkałem we wsi Kobrzyniec Stary. W czasie okupacji i po wojnie mieszkam w Kobrzyńcu Nowym. W 1939 roku do Wojska Polskiego nie zostałem zmobilizowany, ze względu na młody wiek. Do okupacji pracowałem jako robotnik w Kobrzyńcu Nowym Władysława Słomińskiego. W 1940 roku zacząłem pracować na majątku w Kobrzyńcu Nowym u Adolfa Fenskego, też jako robotnik. Zaznaczam, że Adolf Fenske nie był właścicielem majątku, a tylko zarządcą. U Fenskego pracowałem jako furman. Przed wojną Fenske mieszkał na terenie powiatu Rypin i był właścicielem 10 morgowego gospodarstwa. Z chwilą wkroczenia wojsk niemieckich Fenske należał do SA i chodził z żółtym mundurze. Oprócz Fenskego wiem, że do SA należał Aleksander Janke, zamieszkały w okresie okupacji w Kobrzyńcu Nowym. Jako furman woziłem często na łapanki na roboty przymusowe, obławy i zebrania. Nie umiem mówić po niemiecku i dlatego nie rozumiałem o czym między sobą Niemcy rozmawiali, gdy wiozłem ich na jakąś akcję. Polecenia otrzymywałem od Fenskego w języku polskim.

Najczęściej musiałem ich zawozić do Rypina i Rogowa oraz w inne miejscowości powiatu rypińskiego. W związku z tym, że ja musiałem pilnować koni, to nie widziałem jak oni przeprowadzają łapanki lub obławy. W miejscowościach, w których mieszkałem ich działalność specjalnie nie była szkodliwa jako członków SA. Ludzie ze wsi mówili, że najgorszy w stosunku do Polaków jest Janke Aleksander. Widziałem osobiście, jak kilka razy Janke bił Polaków we wsi, lecz nie widziałem, aby kogokolwiek zabił. W czasie ucieczki Niemców 1945 roku Fenske kazał mi jechać razem z nim do Rzeszy. Było to gdzieś około 17 stycznia. W okolicach Chełmna uciekłem mu i wróciłem z powrotem do Kobrzyńca Nowego, w którym była już Armia Czerwona. Przypominam sobie, że Fenske opowiadał mi o tym, że Janke zastrzelił jakiegoś chłopaka ze wsi Likiec i kobietę w lasku sosnowskim. Fenske mówił mi, że Janke zastrzelił około 8 osób.

Józef Głos


Protokół z przesłuchania świadka Juliana Cieplińskiego, urodzonego w 1885 roku, mieszkającego w Płocku, sporządzony 15 lutego 1965 roku przez oficera śledczego Komendy Wojewódzkiej MO w Bydgoszczy.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie i powiecie, sygn. II Ds 35/64.

W 1939 roku mieszkałem w Rypinie. Miejscowi Niemcy wstąpili do Selbstschutzu. Znali oni dobrze środowisko polskie i aresztowali niewygodnych sobie Polaków. Aresztowania rozpoczęły się w połowie października 1939 roku. Aresztantów osadzano w piwnicy budynku po byłej Policji Państwowej nazywanej Domem Kaźni przy ulicy Warszawskiej. W późniejszym czasie zabijano już w Domu Kaźni, a ciała wywożono do lasów okalewskich. Słyszałem, że kiedy wywożono pierwszych aresztantów na rozstrzelanie do Okalewa, samochód utknął w piasku i wówczas miało zbiec kilka osób, lecz nie wiem kto to był.

Osobiście nie widziałem, jak zabijano aresztantów, ale było słychać strzały, kiedy zabijano. Widziałem kilka razy jak stał samochód ciężarowy przy Domu Kaźni, na którym były załadowane ciała pomordowanych uprzednio Polaków. Z oprawców, którzy mogli mordować Polaków przypominam sobie Schliskego Henryka, Gramzów ojca i syna, Freimuta. Było ich znacznie więcej, lecz nie znałem ich nazwisk.

W 1944 roku zostałem aresztowany i przebywałem w Gestapo w Rypinie. Pamiętam, że wraz ze mną byli aresztowani: Karwaszewski, Sikorski, Kamiński, Kaleński, Kopka i wielu innych, których nazwisk sobie nie przypominam. Z wymienionych Kamiński zginął w Mauthausen, Kaleński zginął w Mauthausen Kopka zginął w Gestapo w Bydgoszczy. Wszystkich nas ustawiono na korytarzu, twarzą zwrócona do ściany. Pojedynczo nas przesłuchiwano i strasznie bito. Nie widziałem, by na miejscu zamordowano któregoś z aresztowanych. Wszystkim zarzucano wrogi stosunek do Niemców. Z Gestapo w Rypinie zostałem przewieziony do Gestapo w Bydgoszczy, a stamtąd do Mauthausen, gdzie przebywałem aż do wyzwolenia. Nie znałem nikogo z Niemców, którzy byli w Gestapo w Rypinie.

Julian Ciepliński


Protokół z przesłuchania świadka Janiny Kotomskiej, urodzonej w 1902 roku, mieszkającej w Płocku, sporządzony 15 lutego 1965 roku przez oficera śledczego Komendy Wojewódzkiej MO w Bydgoszczy.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie i powiecie, sygn. II Ds 35/64.

Do 2 listopada 1939 roku zamieszkiwałam w Świedziebni i prowadziłam tam przedszkole. W tym dniu zostałam aresztowana przez trzech nieznajomych mi Niemców. Wraz ze mną została aresztowana moja rodzona siostra Bronisława Kotomska również siostra zakonna, oraz siostra zakonna Maria Walczak. Przewieziono nas do Rypina i osadzona w piwnicy budynku po byłej policji państwowej. W celi, do której nas zamknięto, nie było nikogo. Dopiero około godziny 20 Niemiec, którego nie znałam, przyprowadził do nas młodą kobietę. Od tej kobiety dowiedziałam się, że jest już trzeci raz aresztowana i że jest nauczycielką. Miała ona uczyć 1 rok w gimnazjum w Rypinie. Nie dowiedziałam się jej nazwiska. Około 23 tego dnia przyszło trzech Niemców, których nie znałam jeden z tych Niemców odezwał się do tej kobiety po polsku, by podeszła do nich. Gdy ta kobieta podeszła bliżej drugi Niemiec z pistoletu strzelił do niej. Kobieta ta jeszcze żyła. Wówczas wyciągnęli ją na korytarz i oddano jeszcze do niej dwa strzały. Byłam wraz z pozostałymi dwoma siostrami zakonnymi w Domu Kaźni jeszcze przez 3 dni i 4 noce. Każdej nocy było słychać jak strzelano do ludzi i jak i ich bito. Jednak nie widziałam ko go bito i kogo zabijano oraz kto to robił. Byłyśmy zamknięte w celi i nie widziałam, co działo się w innych celach. Było natomiast doskonale słychać.

Po tym okresie byliśmy przetransportowane do klasztoru w Oborach. Tam byłam 4 miesiące. Przebywało tam dużo księży, którzy byli przewiezieni z Rypina, Brodnicy, diecezji pelplińskiej. W międzyczasie zabrano z klasztoru w Oborach księdza Pędzicha i księdza Sławińskiego. Przypuszczam, że zostali wywiezieni do lasu i rozstrzelani, ponieważ ślad po nich zaginął. Księży po czterech miesiącach to jest w marcu 1940 roku wywieziono do Dachau, a nas 3 siostry zakonne zwolniono. Wyjechałam do województwa krakowskiego, lecz wróciłam do Rypiny w 1941 roku i pracowałam przez okres jednego roku w szpitalu w Rypinie.

Janina Kotomska


Protokół z przesłuchania świadka Bronisława Nadzielewskiego, mieszkającego w Płocku, sporządzony przez oficera śledczego Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Rypinie 17 listopada 1949 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie i powiecie, sygn. II Ds 35/64 (odpis protokołu).

Jak mi jest wiadomo, w Gestapo w Rypinie, które mieściło się na placu Sienkiewicza 4 przeciętnie pracowało 13 osób, to komisarz i jego zastępca, których nazwisk nie pamiętam, 8 wywiadowców, to jest Frydrych Kohl, Bruno Stylau, Erich Schumm, Aleksander Schwolow, Feliks Gorlicki, Fritz Krankiel, Eugeniusz Krupiński, Sztombek, poza tym sekretarka Wolfówna i nas dwóch szoferów to jest Konrad Kurtz i ja. Zaznaczam, że pracownicy Gestapo zmieniali się i innych pracujących w tej jednostce nie znam. Jak mi jest wiadomo, to były tam 4 działy, to znaczy w jednym pokoju urzędował sam komisarz. W drugim kierownik działu wywiadowczego, jak nazwisko jego to nie wiem, razem ze Stylauem Bruno. W trzecim pokoju znajdował się sekretariat, gdzie urzędowało trzech gestapowców i nas dwóch szoferów. W czwartym pokoju znajdował się telegraf, przy którym urzędowała Wolfówna oraz czterech gestapowców. Poza tym znajdował się specjalny pokój do przesłuchiwania. Jaki mi jest wiadomo, ponieważ odwoziłem samochodem na spotkanie w konfidentami, to najwięcej wyjeżdżał w teren Schum i Gorlicki oraz Krupiński. Poza tym z innymi gestapowcami nie wyjeżdżałem na spotkania. Nazwisk tych osób, z którymi spotykali się gestapowcy nie znam.

Wiem tylko, że podwoziłem ich do wsi Urszulewa, Skrwilna, Sosnowa, Nadroża, Okalewa, Chraponi, lasku rusinowskiego oraz za Lipno, ale jak się ta miejscowość nazywa, nie pamiętam. Osoby przychodziły i stały w umówionych miejscach, przeważnie znaczących miejscach, jak na przykład na skrzyżowaniu dróg i gestapowcy zabierali ich do auta, omawiali pewne sprawy, o których ja nie słyszałem, ponieważ mówili przyciszonym głosem, względnie oddawali swe doniesienia na piśmie i po przejechaniu kawałka drogi wysadzali tych osobników z auta albo też przywozili na Gestapo. Byli do przeważnie mężczyźni, władali językiem polskim, ale określić tych osób nie mogę, ponieważ wyjeżdżaliśmy wieczorami. Przypominam tylko sobie młodego około 20 lat mężczyznę, z którym spotkał się Krupiński przy lasku rusinowskim koło Rypina. Poza tym widywałem jak Gorlicki i Schumm przyjeżdżali do domu, w którym mieszkała niejaka Maria Sośnicka, to jest tam, gdzie mieszka doktor Moszyński, tylko w suterenie. Poza tym podwoziłem samochodem również Gorlickiego i Schumma do domu, który znajduje się w Rypinie przy ulicy Piaski obok basenu, gdzie znajduje się asfalt Lewickiego. Odwoziłem ich również do domu w Rypinie przy ul. Mławskiej na róg przed młynem, a ulicą Szpitalną. Poza tym wiem również, że gestapowcy najwięcej uczęszczali do restauracji Pilofa i Ptaszyńskiego Stanisława przy ul. Warszawskiej. Do fryzjera chodzili do zakładu przy ulicy Gdańskiej i przy ul. Warszawskiej obok restauracji Ptaszyńskiego. Jak sobie przypominam, widziałem osoby, które przychodziły do Gestapo i otrzymywały z magazynu materiały, opony rowerowe, rowery, skórę na buty i tym podobne przedmioty. Z tych osób przypominam sobie niejaką Tułodziecką, która w czasie okupacji była zatrudniona w kinie. Osobiście widziałem, jak Bruno Stylau dawał Tułodzieckiej jedwab na suknię. Za co otrzymywała ten jedwab to nie wiem.

Bronisław Nadzielewski


Protokół z przesłuchania świadka Genowefy Kujawskiej, urodzonej w 1906 roku, mieszkającej w Rypinie, sporządzony 3 marca 1965 roku przez oficera śledczego Komendy Wojewódzkiej MO w Bydgoszczy.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie i powiecie, sygn. II Ds 35/64.

Przed 1939 rokiem mieszkałam w Rypinie i pracowałam u lekarza, ale nazwiska jego nie pamiętam, który mieszkał przy ulicy obecnie Warszawskiej w domu byłej Policji Państwowej. Po wkroczeniu Niemców lekarz ten dalej tam mieszkał na pierwszym piętrze tego budynku. W 1940 roku lekarza wykwaterowano i ten wyjechał w okolice Brodnicy. U lekarza pracowałam podczas dnia, natomiast na noc szłam do siebie do domu. Gdy byłam w mieszkaniu lekarza widziałam przez okno, jak wyprowadzono aresztowanych na spacer, który odbywał się na podwórzu. W pierwszych dniach wyprowadzono wszystkich razem. Później stworzono już grupy i kolejno grupami wprowadzono ich na spacer. Między innymi była grupa księży, grupa nauczycieli, grupa robotników itd. Osobiście widziałam, jak zmarł na spacerze ksiądz Gogolewski. Gdy przewrócił się, podszedł do niego ksiądz Pędzich i podłożył pod głowę cegłę. Zaraz wszystkich księży zabrano ze spaceru i zamknięto w piwnicy.

Prawie każdego dnia widziałam na spacerze innych ludzi. Słyszałam, że pierwszych aresztantów wywożono do lasku rusinowskiego na rozstrzelanie, ale ktoś miał uciec i zaniechali wówczas wywożenia ich tam. Zabijano aresztantów w piwnicy i na podwórzu Domu Kaźni. Osobiście tego nie widziałam, ponieważ zabijali ich tylko w nocy. Widziałam tam Fryderyka Gramsego, Henryka Schliske i innych, których nazwisk sobie nie przypominam. Natomiast widziałam, jak każdego dnia jeden samochód ciężarowy załadowany już zabitymi ludźmi wywożono do lasów skrwilneńskich. Na każdym samochodzie widziałam kilku Żydów ze szpadami, którzy już też nie wracali.

Pamiętam, że w październiku lub listopadzie 1939 roku przyjechał samochód ciężarowy z Brodnicy po brzegi załadowany Polakami. Samochód ten chwileczkę stał przed Domem Kaźni. Niemcy z Rypina, a wśród nich Henryk Schliske Fryderyk Gramze, Henryk Gramze i kat z blizną na twarzy wsiedli do samochodów osobowych i wraz z tym samochodem ciężarowym pojechali do Skrwilna. Że ich tam zamordowano świadczy to, że widziałam, jak samochód ciężarowy wrócił pusty. Chcę dodać, że do Skrwilna wówczas Niemcy jechali trzema samochodami osobowymi.

Genowefa Kujawska


Protokół z przesłuchania świadka Józefa Buzanowskiego, urodzonego w 1915 roku, mieszkającego w Rypinie, sporządzony 4 marca 1965 roku przez oficera śledczego Komendy Wojewódzkiej MO w Bydgoszczy.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie i powiecie, sygn. II Ds 35/64.

Od urodzenia do chwili wybuchu wojny mieszkałem w Rypinie. We wrześniu 1939 roku uciekałem z Rypina przed wojskami niemieckimi wraz z innymi mieszkańcami miasta. Do Rypina wróciłem z ucieczki pod koniec września. Po moim powrocie miejscowi Niemcy chodzili już w czarnych mundurach SS i żółtych SA.

Do SS na terenie Rypina należeli: Frejmund, imienia nie znam, Schliske Henryk, Gramzowie, ojciec i syn, Lejde, Fryderyk Schulz, Grapatyn, Krygier, Schilman, Mac, Schramke, Schrama, Schliske. Frejmund i Gramzowie mieszkali przed wojną na terenie Rypina, pozostali członkowie SS przyszli dopiero po wkroczeniu wojsk niemieckich. Komendantem SS w Rypinie w 1939 roku był Szulc, nie jest to Fryderyk, wymieniany poprzednio. Do czasu mojego wyjazdu do Niemiec na roboty, tj. do czerwca 1940 roku, było jeszcze dwóch komendantów SS, których nazwisk nie pamiętam. Jeden z nich był z estończykiem i był kulawy, drugi był to wysoki Niemiec z Rzeszy, którego nazwiska również nie znam. Przypominam sobie, że oprócz wyżej wymienionych był jeszcze jeden oficer SS, wysoki, z bliznami na twarzy i miał czarnego wilczura. Nazwiska jego nie znam i nie wiem, jaką pełnił funkcję. Ponadto do Domu Kaźni przychodził Jaroński Jan, były mieszkaniec Okalewa, który miał być prawdopodobnie kierowcą samochodu osobowego, którym jeździł wspomniany oficer SS z bliznami na twarzy.

Zaznaczam, że mieszkałem w czasie okupacji obok Domu Kaźni i czasem aresztowani przychodzili do nas na podwórze. Przychodzili zawsze pod eskortą. Przypominam sobie, że pewnego razu przyszedł do nas na podwórze umyć się kierowca z ciężarowego samochodu, którym wywożono ludzi na rozstrzelanie. Wraz z moim ojcem rozmawialiśmy z nim po polsku i mówił nam, że kiedy raz wiózł pełen samochód ludzi na rozstrzelanie do lasów okalewskich, to specjalnie wjechał w rów, aby ludzie mogli uciec, i prawdopodobnie kilka osób uciekło. Kto wtedy uciekł, kierowca nam nie powiedział. Z rozmowy z nim w języku polskim wywnioskowałem, że jest on Polakiem, lecz nie wiem jak się nazywał.

Początkowo dwa lub trzy transporty były wywiezione do lasu okalewskiego osób żywych, a później rozstrzeliwano w Domu Kaźni i wywożono już martwych. Strzały w Domu Kaźni słychać było zawsze wieczorem około 18. Zaznaczam, że nie widziałem jak rozstrzeliwano a tylko widziałem już osoby martwe wywożone.

Józef Buzanowski


Protokół z przesłuchania świadka Gustawa Sommer, urodzonego w 1887 roku, mieszkającego w Rypinie, sporządzony 4 marca 1965 roku przez oficera śledczego Komendy Wojewódzkiej MO w Bydgoszczy.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie i powiecie, sygn. II Ds 35/64.

W 1939 roku, z chwilą wybuchu wojny, mieszkałem na terenie Rypina i uciekałem z Polakami przed wojskami niemieckimi. Po tygodniu czasu wróciłem do Rypina i po kilku dniach wezwał mnie inspektor niemiecki Wolley do inspektoratu Oświaty. Wzywani byli wszyscy nauczyciele z powiatu i Rypina. Sprawdzano tam personalia, gdzie kto pracował i ile lat. Kilka dni po tym sprawdzaniu zaczęły się pierwsze aresztowania. Odbywały się one w ten sposób, że po nauczycieli do domu przychodzili miejscowi Niemcy członkowie z Selbstschutzu, ale dokąd nauczycieli aresztowanych prowadzono tego nie wiem. Później przetrzymywani byli w piwnicach Domu Kaźni. Między innymi aresztowany został nauczyciel Czubaty, który się podał za Ukraińca i z tego powodu został zwolniony. Po zwolnieniu nauczyciela Czubatego z aresztu przyszedł on do mnie i powiedział, że jestem na liście nauczycieli znajdującej się w Gestapo, lecz moje nazwisko jest podkreślone czerwonym ołówkiem. Nauczyciel Czubaty w czasie okupacji wyjechał z Rypina i los jego jest mi nieznany. Obecnie w Rypinie mieszka jego żona z dziećmi.

Znajdują wszystkich aresztowanych nauczycieli, ponieważ przed wojną byłem w Zarządzie Powiatowym Związku Nauczycielstwa Polskiego. Po aresztowaniu kierownika szkoły, w której uczyłem, Wacława Malanowskiego, udałem się wraz z Karolem Matzem, który już nie żyje, a także był nauczycielem, do placówki Gestapo w Rypinie. Chcieliśmy uzyskać to, aby kierownika Malanowskiego zwolniono z aresztu. Nie znam tego funkcjonariusza Gestapo, z którym wtedy rozmawialiśmy. Nie powiedział on nam, czy Malanowskiego zwolnią z aresztu, czy nie, a wypchnął nas z budynku i w ogóle nie chciał na ten temat rozmawiać. Wyjaśniam, że było to w gmachu Gestapo, obecnie Plac Wolności, i nie widziałem tam nikogo ze znajomych osób. Nie znałem żadnego Niemca z Gestapo w Rypinie, z wyjątkiem Augusta Nikolaia i Gramzego syna, którzy byli w SS. Dodatkowo wyjaśniam, że w Domu Kaźni w Rypinie w czasie okupacji nigdy nie byłem.

Gustaw Sommer


Protokół z przesłuchania świadka Apolonii Rumianek, urodzonej w 1904 roku, mieszkającej w Rypinie, sporządzony 23 czerwca 1965 roku przez prokuratora Prokuratury Wojewódzkiej w Bydgoszczy delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie i powiecie, t.III, sygn. Ds 35/64.

Przed 1939 rokiem wraz z mężem mieszkałam w Nadrożu, powiat Rypin. W miejscowości tej mój mąż był kierownikiem szkoły. W tym czasie August Nikolai był kierownikiem szkoły w Somsiorach. Miejscowość ta jest oddalona od Nadroża około 6 km. Mój mąż znał się z Nikolaiem, ponieważ często przebywali na konferencjach szkolnych, jak również mąż był płatnikiem i wypłacał należności nauczycielom. Po wkroczeniu Niemców na teren powiatu rypińskiego Nikolai, jak się później dowiedziałam, był kierownikiem lub komendantem policji niemieckiej. Mój mąż po powrocie z kampanii wrześniowej 16 października 1939 roku udał się do starostwa w Rypinie i zameldował się. Po powrocie do Nadroża zgodnie z zaleceniem Niemców wyprowadziliśmy się z budynku szkolnego. W tym czasie mąż mój na prośbę okolicznych rolników przyjął pracę w miejscowej mleczarni w charakterze rachmistrza, gdyż poprzednio był prezesem zarządu tej spółdzielni. Po upływie tygodnia czasu od powrotu z wojny przyszedł do banku w Rypinie po pieniądze dla pracowników mleczarni. Został wówczas aresztowany przez Niemców i osadzony w piwnicy Domu Kaźni. W piwnicach tych mąż mój przebywał około 10 dni, po czym najprawdopodobniej został zamordowany, jak inni nauczyciele, wywieziony przez Niemców i zakopany w lesie skrwilneńskim. Pamiętam, że idąc do męża spotkałam panią Lulińska, która zrozpaczonym głosem mówiła, że Niemcy wymordowali naszych mężów. Również po dojściu pod Dom Kaźni na moje zapytanie skierowane do Niemca nazwiskiem Om, co jest z moim mężem, ten opuścił głowę i powiedział, że nie może nic powiedzieć. Obok Domu Kaźni widziałam przysypaną piaskiem krew. Stał tam również samochód ciężarowy. Sądząc, że może w nim znajdują się ciała pomordowanych podbiegłam, wskoczyłam na stopień i zobaczyłam, że w samochodzie tym było bardzo dużo skrzepłej krwi. Ludzi tam jednak nie było. Jeżeli chodzi o Augusta Nikolaia, nie widziałam, aby kogoś mordował bądź dręczył.

W miejscowości Ruda, powiat Rypin, mieszkał Zismer, który był z zawodu cieślą, imienia jego nie znam, ale był męża znajomym. Znali się oni ponieważ pracowali razem w straży pożarnej. Żona Zismera była chora na płuca i przed śmiercią, kiedy byłam u niej, oświadczyła mi, że mój mąż tyle zrobił dla jej męża, a jej mąż to znaczy Zismer tak się mu odwdzięczył. Nie rozumiałam tych słów jako przyznania się Zismerowej, że mąż jej był mordercą mego męża. Zismerowa mówiła mi także, że mąż mój przed śmiercią krzyczał „Niech żyje Wolna Polska”.

Apolonia Rumianek


Protokół z przesłuchania świadka Anny Skowrońskiej, urodzonej w 1894 roku, mieszkającej w Somsiorach, sporządzony11 marca 1965 roku przez oficera śledczego Komendy Wojewódzkiej MO w Bydgoszczy.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie i powiecie, sygn. II Ds 35/64.

Do chwili wybuchu wojny mieszkałam wraz z rodziną we wsi Huta Chojeńska, powiat Rypin. Córka moja Sabina przed wojną i w początku okupacji mieszkała i pracowała w charakterze pomocy domowej u nauczyciela Stróżyńskiego w Oborach, powiat Lipno. Żona Stróżyńskiego również była nauczycielką i miała dwoje dzieci. Córka Sabina opiekowała się tymi dziećmi. Dwa tygodnie po wkroczeniu Niemców, gdzieś około 20 września 1939 roku został aresztowany nauczyciel Stróżyński i już więcej do domu nie powrócił. Wkrótce po tym żandarmi niemieccy przyszli do domu Stróżyńskiego aresztować jego żonę, jednakże nie aresztowali jej ponieważ moja córka Sabina nie chciała zostać sama z dziećmi Stróżyńskiej.

Ponownie po upływie dwóch tygodni żandarmi przyjechali do Obór i tym razem chcieli aresztować moją córkę Sabiny. Po córkę przyjechało trzech żandarmów, a jeden z nich nazywał się Hugo Hejze. Córka moja początkowo nie chciała z nim jechać, lecz Hejze przekonał ją, że chodzi tylko o zeznania i pojechała. Od tego czasu ślad po Sabinie zaginął i nie wiem gdzie ona przebywa.

Zaraz po aresztowaniu Sabiny moja starsza córka Maria udała się do Rypina do Niemki Natalii Brunkau. Mąż Brunkau był w SS i córka Maria chciała się coś dowiedzieć o Sabinie. Niemka Brunkau powiedziała wtedy Marii, że przyszła już za późno i dała jej do zrozumienia, że Sabina już nie żyje. Później chodził na Gestapo do Rypina mój mąż Władysław, lecz też nic się o córce nie dowiedział. Wyjaśniam, że ze znanych mi osób do SS należeli August Nikolai, Hugo Heize, Nass, wszyscy oni mieszkali w Somsiorach, powiat Rypin.

Anna Skowrońska


Protokół z przesłuchania świadka Heleny Mierosławskiej, urodzonej w 1907 roku, mieszkającej w Sierpcu, sporządzony 12 marca 1965 roku przez oficera śledczego Komendy Wojewódzkiej MO w Bydgoszczy.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie i powiecie, sygn. II Ds 35/64.

Mąż mój Tadeusz Mierosławski we wrześniu 1939 roku wyjechał przed wojskami niemieckimi z Chraponi, gdzie był nauczycielem. Po upływie około 5 tygodni wrócił do Chraponi i po kilku dniach otrzymał wezwanie na Gestapo w Rypinie. Było to 23 października. Wezwania otrzymali również inni nauczyciele powiatu rypińskiego. Od tego czasu, tj. od 23 października 1939 roku więcej męża nie widziałam. Mąż mój przetrzymywany był w Domu Kaźni w Rypinie do dnia 3 listopada 1939 roku. Do tego czasu przyjmowano dla niego jedzenie, które do Domu Kaźni nosiła Józefa Kurzyńska. Kurzyńska miała w Domu Kaźni córkę nauczycielkę, która tam również zginęła. Nie wiem czy mąż zginął w Domu Kaźni w Rypinie, czy też rozstrzelano go w lesie skrwilneńskim.

Helena Mierosławska


Protokół z przesłuchania świadka Pelagii Żaboklickiej, urodzonej w 1907 roku, mieszkającej w Sierpcu, sporządzony 12 marca 1965 roku przez oficera śledczego Komendy Wojewódzkiej MO w Bydgoszczy.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie i powiecie, sygn. II Ds 35/64.

Przed 1939 rokiem pracowałam w Szpitalu Powiatowym w Rypinie jako siostra operacyjna. 3 lub 4 września pojechałam wraz z jednym lekarzem, nie pamiętam nazwiska, do Golubia, aby odebrać i przewieźć do Rypina rannych, którzy byli w szkole. Rannych wieźliśmy w dwóch samochodach osobowych i prywatnym samochodem starosty z Rypina. Wieczorem w tym dniu o godzinie 23 odwiedził szpital starosta Wojciechowski i komendant policji Przymusiński. Następnego dnia do Rypina wkroczyły wojska niemieckie. Na teren szpitala przyszło trzech wojskowych niemieckich i kazali usunąć ze szpitala wszystkich rannych Polaków. Chcieli tam umieścić rannych żołnierzy niemieckich. Przez okres 6 tygodni byliśmy w szpitalu bez lekarzy, ponieważ polscy lekarze byli aresztowani. Po tym okresie przyszedł lekarz niemiecki i dał nam opaski niemieckiego Czerwonego Krzyża, abyśmy nie zostały aresztowane. Pod koniec października 39 roku zaczęły się masowe aresztowania nauczycieli księży ziemiaństwa. Naocznym świadkiem rozstrzelania aresztowanych była Bronisława Romanowska, zatrudniona obecnie w domu książki w Rypinie. Należała ona do polskiej organizacji, nie wiem jakiej i dlatego musiała się ukrywać u mnie w szpitalu. Znałam wielu Niemców, którzy przed wojną mieszkali na terenie Rypina, a w czasie okupacji wstąpili do hitlerowskiej organizacji Selbstschutz, lecz nie przypominam dzisiaj sobie ich nazwisk.

Pamiętam, że od 1939 roku było na terenie Rypina trzech komendantów Gestapo, lecz nie pamiętam ich nazwisk. Wiem, że pierwszym komendantem był gestapowiec z bliznami na twarzy. Usunięty podobno został ze stanowiska komendanta w ten sposób, że ojciec Sierakowskiego, który miał obywatelstwo niemieckie i mieszkał w Niemczech dowiedział się, że syn jego został zamordowany i interweniował u Hitlera w tej sprawie. W październiku 1941 roku zostałam aresztowana przez Gestapo za pomoc okazaną jeńcom i z pracy w szpitalu zostałam wyrzucona i oddana pod sąd w Toruniu. Sąd w Toruniu skazał mnie na 3 miesiące więzienia.

Pelagia Żaboklicka


Protokół z przesłuchania świadka Bronisławy Romanowskiej, urodzonej w 1908 roku, mieszkającej w Rypinie, sporządzony 27 marca 1965 roku przez oficera śledczego Komendy Wojewódzkiej MO w Bydgoszczy.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie i powiecie, sygn. II Ds 35/64.

Przed wybuchem wojny mieszałam w Rypinie przy ul. Warszawskiej 50 i pracowałem w ogrodach jako robotnica. Z chwilą wybuchu wojny przebywałam w Rypinie. W listopadzie 1939 roku podjęłam pracę w szpitalu w Rypinie jako salowa. Z krótkimi przerwami pracowałam w szpitalu do końca wojny. Po pewnym czasie polski lekarz Wiwatowski powiedział mi, że są potrzebne leki dla polskich partyzantów. Wspólnie z siostrą zakonną Natalią, której nazwiska nie znam, wysyłałyśmy te lekarstwa do Sierpca, a Sierpca do Brodnicy. Kto był odbiorcą tych lekarstw tego nie wiem do dnia dzisiejszego. Na rok przed zakończeniem wojny przestaliśmy przesyłać lekarstwa, ponieważ lekarz Wiwatowski powiedział nam, że Gestapo jest na naszym tropie.

Przypominam sobie, że w 1939 roku na początku grudnia uciekły dwie osoby z Domu Kaźni przez okna w piwnicy, które wychodzą na podwórze. Byli to dwaj mężczyźni, z których jeden był nauczycielem, nazwiska jego nie znałam, a drugi był prawdopodobnie zakonnikiem. Przypuszczam tak dlatego, że chcieli oni od nas tylko jedno ubranie męskie, które podaliśmy im do szopki, w której byli ukryci. Na drugi dzień znaleźliśmy tam kawałek habitu zakonnego.

Bronisława Romanowska


Protokół z przesłuchania świadka Władysława Czajkowskiego, mieszkającego w Gdańsku, sporządzony przez oficera śledczego Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Rypinie 17 listopada 1949 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie i powiecie, sygn. II Ds 35/64 (odpis protokołu).

Było to w porze jesiennej 1 listopada 1939 roku, kiedy zostałem aresztowany jako zakładnik przez Gestapo niemieckie i osadzony w piwnicy pod czarną chorągwią w Rypinie przy ul. Warszawskiej, to widziałem na własne oczy, gdzie zostało przywiezione z tutejszego powiatu 7 osób, z powiatu Brodnica 60 osób, wśród których znajdowało się 2 adwokatów, 4 profesorów, kilku kupców i rolnik. Tego samego dnia po upływie pół godziny nastała egzekucja. Niemcy cywile bili gumą po oczach i jednocześnie pchali bagnetem pod serce tych, którzy nie chcieli się rozbierać i stawać pod ścianą do rozstrzału. Wśród tych Niemców był Reichert Heise, Friedrich Gramse, pozostałych nie znam. Zaznaczam, że tych wymienionych Niemców znam nazwiska, z tego tytułu jak Niemcy na siebie wołali po nazwisku. Niemcy ci jednocześnie tłumaczyli nam po polsku, że Polacy zginiecie za cywilów niemieckich w Bydgoszczy, wspominali nam o czarnej niedzieli w Bydgoszczy. Poza tym Gestapo niemieckie również rozstrzeliwało w piwnicy wspomnianych obywateli polskich i wspólnie rabowali, co Polacy posiadali.

Przy tej egzekucji było 35 młodoletnich Żydów z powiatu jako pomoc do wynoszenia trupa i zbierania krwi. Ja jako rozstrzelony i wyniesiony przez wspomnianych Żydów do drewnianej szopy obok stojącej tego domu, w którym odbywały się morderstwa, obserwowałem w przytomności, co się stanie z tymi Żydami. Jak zdołałem stwierdzić, ustawiono Żydów pod ścianą i grupkami ich rozstrzelano, inni zaś tych sprzątali. W tym morderstwie brał udział Reichert Heise i Frydrych Gramse, stali jako szpaler, żeby z tych żaden nie uciekł. Morderstwo powyższe odbywało się nocą pomiędzy 12 a 1. Ja z tego powodu, że odzyskałem przytomność zaraz po rozstrzale moim, po wyniesieniu mnie do drewnianej szopy, położono mnie przy boku ściany szopy miałem więc możliwość do obserwacji. Po zakończonej egzekucji, kiedy cisza nastąpiła i wszyscy Niemcy udali się do bloku, ja widząc to i jednocześnie stojące dwa ciężarowe samochody do wywiezienia trupa, postanowiłem z tej okazji skorzystać. Udało mi się zbiec i przez cały okres wojny ukrywałem się.

Władysław Czajkowski


Protokół z przesłuchania świadka Kazimierza Szarszewskiego, mieszkającego w Skępem, sporządzony przez oficera śledczego Komendy Wojewódzkiej MO w Bydgoszczy 7 kwietnia 1965 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie i powiecie, sygn. II Ds 35/64.

W czasie okupacji mieszkałem wraz z rodzicami we wsi Bógzapłać, powiat Lipno. Jesienią 1944 roku podczas omłotów u Stanisława Dywickiego zamieszkałego we Franciszkowie, powiat Lipno, około 10 weszło do stodoły dwóch żandarmów niemieckich. Jeden żandarm nazywał się Kuhn, i wiem, że pochodził z Rzeszy, a na drugiego żandarma wołali Karol, ale nie wiem skąd on pochodził. Obaj mieli około 50 lat. W stodole było nas wtedy 7 osób. Po wejściu do stodoły, żandarmi powiedzieli Stanisławowi Kuligowskiemu z Radziochów, powiat Lipno, aby z nimi wyszedł. Kuligowski wyszedł z żandarmami, a my zostaliśmy w stodole. Po chwili usłyszeliśmy strzał z karabinu i do stodoły ponownie weszli ci sami żandarmi i kazali nam wyjść. Po przejściu podwórza zauważyłem na drodze duży samochód osobowy. Po drugiej stronie drogi na polanie leżał zabity Stanisław Kuligowski, a koło niego stało kilku żandarmów niemieckich, których nie znałem. Żandarmi ustawili nas w szeregu i odczytali wyrok, za co został zastrzelony Kuligowski.

            Nie przypominam sobie, w jakim języku wyrok był odczytany, polskim, czy niemieckim. Wiem, że w wyroku stwierdzono, że Kuligowski został zastrzelony za pomoc udzieloną partyzantom, i że każdy kto będzie pomagał partyzantce zostanie zastrzelony jak pies. Po odczytaniu wyroku żandarmi wyznaczyli dwóch Polaków do wykopania grobu dla Kuligowskiego. Do wykopania wyznaczono Jana Grodeckiego i Stanisława Zawackiego, zamieszkałych wtedy w Radziochach. Po wykopaniu grobu żandarmi nie kazali dotykać ręką ciała, a do grobu zepchnąć go szpadlami. Następnie wszyscy żandarmi odjechali, a my zostaliśmy na miejscu.

Kazimierz Szarszewski


Protokół z przesłuchania świadka Kazimiery Reńskiej, urodzonej w 1907 roku, mieszkającej w Toruniu, sporządzony przez oficera śledczego Komendy Wojewódzkiej MO w Bydgoszczy 8 kwietnia 1965 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie i powiecie, sygn. II Ds 35/64.

Do 1939 roku mieszkałam wraz z mężem w miejscowości Karw, powiat Rypin. Tam mój mąż był nauczycielem. Z chwilą wybuchu wojny uciekliśmy z mężem z tych terenów i ulokowaliśmy się u mego teścia, który mieszkał w Rypałkach. W dniu 22 października 1939 roku mąż mój został aresztowany przez młodego człowieka uzbrojonego w karabin. Mąż mówił, że jest to jego były uczeń, lecz nie wymienił jego nazwiska. Człowiek, który przyszedł aresztować mego męża, dawał wyraźnie do zrozumienia, że mąż może uciec. Jednakże mąż nie uciekł, obawiając się zapewne represji, jakie spadły by za to na jego rodzinę. Mąż był aresztowany jako jeden z pierwszych nauczycieli. Osadzony został w piwnicach domu przy ul Warszawskiej 20 w Rypinie. Tam przebywał przez okres 9 dni. Wiem o tym, ponieważ nosiłam codziennie obiad. Dziesiątego dnia po aresztowaniu, gdy przyszłam z obiadem, już męża nie było. Kuzynka moja Stanisława Supłacz, która mieszkała niedaleko Domu Kaźni, widziała, jak mego męża wraz z innymi osobami Niemcy załadowali na dwa samochody ciężarowe i wywieźli w niewiadomym kierunku, prawdopodobnie do lasów skrwilneńskich. Kuzynka mówiła mi, że wszystkie osoby, które znajdowały się na samochodzie, były pobite i pokrwawione. Jakie były dalsze losy męża tego, nie wiem.

Kazimiera Reńska


Protokół z przesłuchania świadka Genowefy Zakrzewskiej, urodzonej w 1918 roku, mieszkającej w Lęborku, sporządzony przez oficera śledczego Komendy Wojewódzkiej MO w Bydgoszczy 16 kwietnia 1965 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie i powiecie, sygn. II Ds 35/64.

W Rypinie mieszkałam od 1920-1946 roku i z tej racji znałam dość dużo miejscowych ludzi. Mieszkaliśmy na ul. Warszawskiej. Henryka Schliske znałam od najmłodszych lat. Mieszkał on też na ulicy Warszawskiej. Pamiętam, że z zawodu był on murarzem, a jego żona szyła na maszynie. Mieli oni córkę Helenę, która w czasie okupacji była w Rypinie nauczycielką. Byli to urodzeni w Polsce Niemcy. Jeśli chodzi o przynależność organizacyjną poszczególnych Niemców, to przypominam sobie, że Henryk i Fryderyk Gramze służyli w SS. Byli to ojciec i syn. Do SS należał też Gomze, którego syn nadal mieszkał w Rypinie. Henryk Schliske był dowódcą całej grupy. Poza tym do SS należał Zismer. Był to bardzo bogaty Niemiec. Przed 1939 rokiem należał on do Ochotniczej Straży Pożarnej w Rypinie. Był też w SS Otto Bendlin, który pochodził z którejś z okolicznych wiosek. Bracia Ryszard Jan i Edward Czerwińscy należeli do Selbstschutzu. Po wkroczeniu Niemców zmienili oni nazwisko na Rottenberg. Wiadomo mi poza tym, że w policji służyło dużo Niemców, którzy pochodzili z Gdańska. Komendantem Selbstschutzu był ktoś przyjezdny, ale nazwiska tego człowieka nigdy nie słyszałam. Wiadomo mi, że najokrutniej traktował ludzi nieznany z nazwiska oficer SS, który chodził zawsze w towarzystwie czarnego psa i nosił w ręku pejcz. Był to wysoki, szczupły brunet, na twarzy miał blizny. Z prawego oka ciekły mu łzy. Był nałogowym alkoholikiem.

Ja z młodszą siostrą zostałam aresztowana na ulicy przez niejakiego Heide lub Hejke z SS. Pochodził on ze wsi i dlatego nie znałam go dobrze. Było to w październiku 1939 roku. Po aresztowaniu osadzono nas w Domu Kaźni przy ulicy Warszawskiej. Ja i siostra moja Józefa przebywaliśmy w Domu Kaźni około 7 dni. W tym czasie byłyśmy wraz z innymi kobietami polskiego pochodzenia używane do zamiatania ulic w mieście. Co noc słyszeliśmy krzyki torturowanych Polaków, lecz nie widziałam, kto ich bił, gdyż byliśmy wszyscy zamknięci w pomieszczeniu bez okien. Przypominam sobie, że na ścianach były napisy w języku polskim wykonany krwią. Treści tych napisów nie przypominam sobie, ale najczęściej były to nazwiska ludzi, którzy tam siedzieli. Pamiętam, że bito ludzi w ten sposób, iż kładziono ofiary na leżąco na beczkę po benzynie. Osobiście nie widziałam takiego bicia, lecz było słychać charakterystyczne dudnienie, jakie wydawała beczka. Z tej grupy kobiet, które były razem z nami, zatrzymali esesmani tylko dwie dziewczyny, które zawodowo uprawiały nierząd. Kobiety te zostały następnie zamordowane. Pamiętam, że kobiety te rozpaczały bardzo po powrocie z rozmowy z tym wysokim oficerem, co miał na twarzy blizny. Jeśli chodzi o obecne miejsce pobytu tych ludzi, to nie jest mi nic wiadomo. Pamiętam jedynie że wszyscy oni wyjechali z Rypina znacznie wcześniej niż zbliżył się front. Pamiętam, że Henryk Schliske został powołany do wojska i przebywał w Toruniu.

Po zwolnieniu z aresztu zostałam zatrudniona w restauracji Henryka Schliske i z tej racji bardzo często słyszałam krzyki torturowanych w tym samym domu ludzi. Oprócz mnie w restauracji tej pracowały jeszcze: Irena Kłosowska, Tabaczna – mieszka w Sierpcu i jest żoną lekarza, Laura Lewandowska, która wyszła też za mąż i mieszka w Rypinie na ul. Warszawskiej. Pracowała też jedna Niemka, która miała na imię Alina. Poza tym była kucharka w tej restauracji Stanisława Błaszkiewicz, mieszka w Rypinie przy ulicy Targowej. Z moich znajomych, którzy mogliby coś dodatkowo w tej sprawie zeznać, to mogą być: Magda Szulc z Rypina, Tułodziecka, Genowefa Tuszko z Rypina.

Znacznie więcej na ten temat może powiedzieć mój mąż Jerzy, który został aresztowany w Rypinie na wiosnę 1940 roku i przebywał w obozie koncentracyjnym w Oranienburgu do końca wojny. Przypominam sobie, że widziałam w Domu Kaźni, jak po torturach wyprowadzono z piwnic grupę ludzi, a młody Gramze nabierał do wiadra wody i lał na tych pobitych, którzy tracili przytomność. Fakty takie widzieliśmy z okna restauracji dość często.

Genowefa Zakrzewska


Protokół z przesłuchania świadka Henryki Sternickiej, z domu Głowackiej, urodzonej w 1918 roku, mieszkającej w Brodnicy, sporządzony przez oficera śledczego Komendy Wojewódzkiej MO w Bydgoszczy 22 kwietnia 1965 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie i powiecie, sygn. II Ds 35/64.

Przed wybuchem wojny w 1939 roku mieszkałam w Świedziebni. Przed wkroczeniem Niemców uciekałam wraz z innymi mieszkańcami i po kilku dniach wróciłam z powrotem do Świedziebni. Później wróciło z niewoli dwóch moich braci Roman i Jan, a później wrócił z niemieckiej niewoli mój mąż Bronisław Sternicki. Około połowy października 1939 roku przyszedł uzbrojony w karabin z opaską na ramieniu Niemiec Zulke i aresztował mego brata Romana i Janka. W dniu tym aresztowani zostali również nasi sąsiedzi Małecki i Magalski. Zostali oni przewiezieni do Rypina wozem konnym, a ja za nimi jechałam na rowerze. Zamknięci zostali w budynku przy ulicy Warszawskiej w Rypinie. Przez kilka dni nosiłam im do Domu Kaźni obiady, które, jak się później dowiedziałam, nie otrzymywali. Bracia moi byli aresztowani w czwartek, a w sobotę otrzymałam od Romana karteczkę, aby przysłać mu obiad. W niedzielę już obiadów od nas nie przyjęto, a strażnik powiedział mi, że wszyscy aresztowani z Rypina zostali wywiezieni. Wtedy zaczęłam się pytać osób mieszkających w pobliżu Domu Kaźni, czy nie widzieli, co z aresztowanymi zrobiono. Ludzie mówili, że w nocy z soboty na niedzielę słyszeli w Domu Kaźni około 80 strzałów i widzieli, jak samochód ciężarowy wrócił zbroczony krwią, lecz skąd przyjechał tego nie wiedzieli.

            W 1942 roku pracowałem jako kelnerka w restauracji Schliskego w Rypinie przy ulicy Warszawskiej 18. Później pracowałam na poczcie w Rypinie, a pod koniec okupacji zostałam wywieziona na roboty do Niemiec. U Schliskego pracowałam około pół roku. W tym czasie w Domu Kaźni nie było nikogo z aresztowanych. Pytałam się Schliskego o moich braci, lecz on nie chciał mówić. Nie wiem, jak nazywał się komendant policji w Rypinie mimo, że byłam kilka razy u niego w domu jako listonosz. Wiem, że Niemcy Kiersch i Zulke piszą z NRF do Janowa, gdzie mieszka rodzina o nazwisku Szymański.

Henryka Sternicka


Protokół z przesłuchania świadka Józefa Żbikowskiego, urodzonego w 1907 roku, mieszkającego w Rypinie, sporządzony przez oficera śledczego Komendy Wojewódzkiej MO w Bydgoszczy 19 maja 1965 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie i powiecie, sygn. II Ds 35/64.

Od urodzenia mieszkam w Rypinie. 1 września 1939 roku zostałem przydzielony do Ochotniczej Straży Pożarnej i wraz z innymi strażakami zostałem ewakuowany do Sochaczewa. Stamtąd wróciłem do Rypina 17 września 1939 roku. W tym czasie w Rypinie był już zorganizowany z miejscowych Niemców Selbstschutz, a na balkonie domu przy ulicy Warszawskiej 18 wisiała czarna chorągiew. Szefem Selbstschutzu w Rypinie był Niemiec, który chodził w mundurze oficera SS, był wysoki i miał szramy na policzku. Chodził on często z czarnym wilczurem. Do Selbstschutzu należeli miejscowi Niemcy, z których znałem następujących: Henryk Schliske, Fryderyk Gramze i jego syn, Henryk Rotzal, Frejmund, który był komisarzem powiatowym, Treichel, który mieszkał na Piaskach w Rypinie i pochodził z Sosnowa. Widziałem na mieście, jak bardzo często bił ludzi i całe rodziny Żydów pędził do piwnicy Domu Kaźni. Osobiście znałem również Niemca Aleksandra Janke, który należał do Selbstschutzu.

Pamiętam, że pod koniec września 1939 roku zaczęły się aresztowania. Aresztowani byli wszyscy ci Polacy, którzy się w jakiś sposób narazili Niemcom. Początkowo wywożono aresztowanych żywych i rozstrzeliwano ich w lasku rusinowskim lub na placu sportowym za cmentarzem. Na placu sportowym zastrzelili naczelnika poczty, Żyda o nazwisku Kleniec, mego szwagra Zdzisława Borowskiego i wielu innych. Od czasu, kiedy jeden z Polaków Olszewski uciekł Niemcom z lasku rusinowskiego, Niemcy rozstrzeliwali w Domu Kaźni. Przy ładowaniu pomordowanych na samochody zatrudniani byli Żydzi, którzy już do Rypina nie wracali. Gdy mieliśmy ćwiczenia straży pożarnej na boisku sportowym w czasie okupacji, to patykami sprawdzaliśmy, jak głęboko leżą pomordowani.

Józef Żbikowski


Protokół z przesłuchania świadka Szymona Cukiermana, urodzonego w 1916 roku, mieszkającego w Rypinie, sporządzony przez oficera śledczego Komendy Wojewódzkiej MO w Bydgoszczy 20 maja 1965 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie i powiecie, sygn. II Ds 35/64.

Przed wojną mieszkałem w Rypinie i od marca 1938 roku byłem w Wojsku Polskim. W połowie października 1939 roku wróciłem do Rypina. Po zgłoszeniu się do niemieckiego pośrednictwa pracy zostałem wyznaczony wraz z 19 innymi osobami do pracy w Domu Kaźni. Z pośrednictwa pracy zaprowadzi nas członkowie Selbstschutzu do piwnic Domu Kaźni przy ul. Warszawskiej. W piwnicy było pełno krwi, a naszym zadaniem było nanosić ze starostwa deski i piasek, aby tę krew przykryć. W czasie pracy pilnowało nas dwóch członków Selbstschutzu, lecz nie przypominam sobie ich nazwisk. Do pracy w Domu Kaźni zostałem wyznaczony dwa razy, a później zostałem wyznaczony do pomocy memu bratu, który został zatrzymany jako krawiec i szył Niemcom ubrania i mundury. Zaznaczam, że każda dwudziestka wyznaczona do pracy w Domu Kaźni po dwóch, czterech dniach, zostawała rozstrzelana i wybierano następnych 20 ludzi. Przypominam sobie, że pewnego dnia przyniosłem do Domu Kaźni ubranie dla szefa placówki, który był oficerem SS, był wysoki miał blizny na twarzy. Ubranie miałem przynieść na godzinę 12. W Domu Kaźni byłem kilka minut przed 12 i widziałem, jak Schliske odbierał raport od członków Selbstschutzu, ile który zabił w nocy aresztowanych Polaków. Zdających raport było kilkunastu.

W drugie święto Bożego Narodzenia 1939 roku zostałem zabrany wraz z trzema braćmi do rozbierania bramy krzyżackiej w Rypinie. Pracowało nas tam kilkunastu Żydów, przeważnie krawcy i szewcy. Po kilkunastu minutach pracy kazano nam się rozebrać do pasa i tak pracować. Przy pracy bito nas. Około 24 w nocy przyszedł Schliske i powiedział do niemieckiego burmistrza Kittera, który nas pilnował, aby się z nami nie bawił tylko nas od razu rozstrzelał.

W 1940 roku zostałem zabrany do pracy na wsi Pręczki, powiat Rypin. Stamtąd uciekłem do Warszawy, a później w województwo lubelskie i kieleckie. Od tego czasu nie miałem już kontaktu z Rypinem.

W tym czasie, kiedy ja byłem w Rypinie, kierownikiem Selbstschutzu był Niemiec w mundurze oficera SS z bliznami na twarzy. Nazwiska jego sobie nie przypominam. Zastępcą jego był miejscowy Niemiec Zismer. Do Selbstschutzu należał jeszcze Henryk Schliske, Gramzowie ojciec i syn, trzech braci Czerwińskich, Otto Gomze, Rotzal, który mieszkał w Rypinie na Wygnańcu. Członków Selbstschutzu było znacznie więcej, tylko nie przypominam sobie ich nazwisk.

Szymon Cukierman


Protokół z przesłuchania świadka Zygmunta Lissowskiego, urodzonego w 1903 roku, mieszkającego w Starorypinie, sporządzony przez oficera śledczego Komendy Wojewódzkiej MO w Bydgoszczy 20 maja 1965 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie i powiecie, sygn. II Ds 35/64.

Od 1912 roku do chwili obecnej mieszkam w Starorypinie, niedaleko lasku rusinowskiego. Przypominam sobie, że 30 października 1939 roku do lasku rusinowskiego, od którego mieszkam w odległości około 300 m, Niemcy przywieźli pierwszą partię Polaków na rozstrzelanie. Polaków było 9. Przywieziono ich wozem konnym wojskowym. Niemców, którzy tych Polaków przywieźli nie znałem. Rozstrzelani zostali oni o zmierzchu. Po kilku dniach znowu przywieziono pięciu Polaków na rozstrzelanie. Przypominam sobie, że pewnego dnia po południu koło lasku rusinowskiego stanął samochód osobowy, z którego wysiadło kilku żołnierzy niemieckich i jakiś cywil, którego nie znałem. Po wyjściu z samochodu poszli do lasku, którym po chwili usłyszałem krzyk i strzał. Żołnierze niemieccy potem wrócili do samochodu bez cywila. Ogółem w lasku rusinowskim zabito około 40 osób. Jedyną osobą, która rozstrzeliwała w lasku rusinowskim, a którą ja znałem, był Aleksiej, imienia jego nie znam. Pamiętam, że pewnego dnia Aleksiej przyszedł do mego sąsiada Pokarowskiego pożyczyć szpadla. W tym czasie przywieziono następnych Polaków na rozstrzelanie. Po egzekucji Aleksiej oddał szpadel, na którym widziałem krew i włosy. Po okupacji stwierdzono przy odkupywaniu, że kilku z pomordowanych miało głowy poprzecinane szpadlem. Te groby, które pamiętałem, gdzie były, pokazałem je i zostały po wojnie odkopane. Wykopano wówczas 16 zwłok.

Zygmunt Lissowski


Protokół z przesłuchania świadka Witolda Brzuski, urodzonego w 1925 roku, mieszkającego w Szustku, sporządzony przez oficera śledczego Komendy Wojewódzkiej MO w Bydgoszczy 20 maja 1965 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie i powiecie, sygn. II Ds 35/64.

Od urodzenia do chwili obecnej mieszkam bez przerwy w Szustku, powiat Rypin. Przypominam sobie, że w miesiącu maju 1943 roku wracałem ze stodoły, która stała na polu, do domu. Gdy byłem już niedaleko domu, usłyszałem strzały i zobaczyłem biegnącego przez pole Sękowskiego. Biegł on w kierunku lasu, który znajduje się za Szustkiem. Do uciekającego Sękowskiego strzelali Jaroński i żandarm Pankonin. Jednakże Sękowskiemu udało się uciec do lasu. Za pół godziny Jaroński i Pankonin przyprowadzili do domu mojego brata Józefa Brzóskę. Brat mój był przez nich pobity, za to, że nie powiedział, jak się nazywał Sękowski, który przed nimi uciekał. Brata chcieli zabrać ze sobą na posterunek żandarmerii, lecz moja matka dała żandarmowi i Pankoninowi koguta i brat został w domu. Pamiętam, że w 1943 roku jednej niedzieli sołtys Szustka Sztajerski kazał stawić mi się z podwodą przed posterunek żandarmerii. Nad podwodę wsiadł nieznany mi żandarm i Jaroński. Obaj byli uzbrojeni w karabiny. Pojechaliśmy do wsi Syberia i tam zatrzymaliśmy się przed kościołem. Żandarm został na wozie, a Jaroński wszedł do środka kościoła i szukał nieznanego mężczyzny, który zbiegł z robót. Mężczyzny tego nie złapali i wróciliśmy z powrotem do Szustka. Jaroński przez cały okres okupacji chodził z karabinem, lecz nigdy nie widziałem, aby strzelał do Polaków, z wyjątkiem wyżej opisanego w przypadku.

Witold Brzuska


Protokół z przesłuchania świadka Jana Kamińskiego, urodzonego w 1925 roku, mieszkającego w Likcu, sporządzony przez oficera śledczego Komendy Wojewódzkiej MO w Bydgoszczy 21 maja 1965 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie i powiecie, sygn. II Ds 35/64.

Nie przypominam sobie dokładnie, kiedy to było w czasie okupacji. Do Likca, gdzie mieszkałem, przyjechali żandarmi z Rogowa. Przyjechało wtedy dwóch żandarmów Meller, Feld i Janke, który był w żółty mundurze. Nie znałem imion tych żandarmów. Poszukiwali oni mojego siostrzeńca Tadeusza Kwiatkowskiego, oskarżonego o nielegalny handel żywnością. Kwiatkowski spał w tym czasie w stodole. Gdy zauważył, że przyjechali po niego żandarmi zaczął uciekać przez pole w kierunku lasu. Zauważył to Janke i zaczął do niego strzelać. Pierwszy strzał oddał w powietrze, a potem wybiegł na górkę i strzelał do Kwiatkowskiego. Kwiatkowski się przewrócił. Żandarmi kazali mi i mojemu sąsiadowi Lipińskiemu pójść po Kwiatkowskiego. Obaj przynieśliśmy go, ale był ciężko ranny. Żandarmi kazali nam odwieźć go do szpitala do Rypina. W drodze do szpitala Kwiatkowski zmarł.

Jan Kamiński


Protokół z przesłuchania świadka Bolesława Chojnowskiego, urodzonego w 1899 roku, mieszkającego w Toruniu, sporządzony przez oficera śledczego Komendy Wojewódzkiej MO w Bydgoszczy 5 czerwca 1965 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie zbrodni hitlerowskich popełnionych w latach 1939-1945 w Rypinie i powiecie, sygn. II Ds 35/64.

Do 1939 roku mieszkałem w Brodnicy i pracowałem jako lekarz. Przed wybuchem wojny zostałem zmobilizowany do Wojska Polskiego. Po rozbiciu oddziału wróciłem z powrotem do Brodnicy. Wkrótce po powrocie wstąpiłem do organizacji podziemnej. Latem w 1940 roku zostałem aresztowany w miejscowości Półwiesk, powiat Rypin. Aresztowany zostałem w domu Kamińskich. Po aresztowaniu początkowo przewieziono mnie do Radomina, a następnie do Rypina i osadzono w budynku, w którym mieściła się komenda policji niemieckiej. W budynku Gestapo, w celach umieszczonych w piwnicach, przebywałem zawsze sam. Byłem codziennie torturowany i bity, w tym celu, abym wydał pozostałych członków organizacji podziemnej. Żadnych nazwisk Niemców z czasów mego pobytu w areszcie nie pamiętam. Byli to przeważnie Niemcy z Rzeszy i Niemcy z innych powiatów. Przebywałem tam przez 3 miesiące i potem udało mi się stamtąd zbiec. Ukrywałem się jakiś czas w Borzyminie u państwa Kłosińskich. W styczniu 1941 roku zostałem ponownie aresztowany i osadzony w Rypinie. Przebywałem tam kilka dni i następnie przewieziono mnie do Grudziądza. Jeszcze kilka razy byłem przewieziony do różnych miejscowości. Ostatecznie zostałem wywieziony do obozu koncentracyjnego Gussen, gdzie przebywałem do czasu wyzwolenia.

Bolesław Chojnowski


Protokół przesłuchania świadka Cecylii Wiankowskiej, z domu Romanowskiej, urodzonej w 1930 roku, mieszkającej w Bydgoszczy, przez prokuratora prokuratury Wojewódzkiej w Bydgoszczy delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1990 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Śledztwo w sprawie dyskryminacyjnej i eksterminacyjnej polityki władz okupacyjnych w latach 1939-45 na terenie Rypina i byłego powiatu wobec dzieci i młodzieży polskiej, sygn. OKBy S 3/87.

W Rypinie zamieszkiwałam od urodzenia do 1982 roku. Przed 1939 rokiem uczęszczałam do szkoły podstawowej i w czerwcu 1939 roku ukończyłam drugą klasę. Po wkroczeniu wojsk niemieckich po około 6 miesiącach, wezwano dzieci do szkoły. Przed tym przychodziły kobiety narodowości niemieckiej do domów rodziny polskich i spisywały dzieci w wieku szkolnym. Dzieci powyżej 14 lat były zaraz zatrudniane, część wywożono na roboty do Niemiec, a część zatrudniano przy pracach domowych u rodzin niemieckich. Dzieci poniżej 14 lat wezwano do szkoły. Chodziliśmy jedynie trzy i pół miesiącach. Wiem, że był to okres zimowy, a więc chodziliśmy na przełomie 1939 i 1940 roku. Szkoła była dwupiętrowa. Na pierwszym i drugim piętrze były klasy dla dzieci niemieckich, a dla polskich zrobiono trzy klasy na parterze. Pamiętam, że nie podzielono nas rocznikami, a chodziliśmy razem bez względu na wiek, bo uczono nas podstawowych przedmiotów w języku niemieckim. Po tym okresie nauczyciele niemieccy powiedzieli nam, że więcej do szkoły nie będziemy chodzić, że jest jedna szkoła i za mała, że będziemy mogli chodzić, jak rodzice przyjmą narodowość niemiecką. Ucząc nas, mówili zawsze, że Polski już nie będzie. Zabraniali nam mówić po polsku w szkole i na ulicy. Młodzież polska nie chodziła ani do szkoły podstawowej, ani do ponadpodstawowej.

Do maja 1942 roku byłam w domu i tylko dwa razy w tygodniu musiałam wraz z innymi dziećmi pracować przy oczyszczaniu miasta. Mieliśmy wyznaczone ulice. W zimie musieliśmy teren ten odśnieżać. Za pracę tę nie otrzymywaliśmy wynagrodzenia. W maju 1942 roku zostałam skierowana przez niemiecki urząd zatrudnienia do rodziny niemieckiej. Miałam bawić dziecko. Niemka znęcała się nade mną, targała mnie za włosy. Byłam u niej 3 miesiące i z płaczem poszłam do urzędu, by dano mi inną pracę. Niemka ta po wojnie pozostała w Rypinie. Po tym skierowano mnie do innej rodziny niemieckiej.

Wiosną 1943 roku skierowano mnie wraz z innymi dziećmi do pracy przy torfie na przedmieściu Rypina. Dorośli wydobywali torf i układali do maszyny, a my, dzieci, nosiliśmy na deskach i rozkładaliśmy na łąkach. Jak nie było tych prac zatrudniano dzieci przy sadzeniu drzewek, zrywaniu owoców. Pracowaliśmy przy zakładaniu parku i w ogrodnictwie. Pracowaliśmy od rana do zmierzchu. Żywność zabieraliśmy z domu, odzież mieliśmy własną. Gdy nie wykonywało się tych prac to nadzorujący Niemiec, a raczej Niemcy, bo było ich kilku, bili nas. Z tych nadzorujących to dosyć względny był Meller i ten żyje i mieszka w Rypinie, obecnie posiada ogrodnictwo.

Jeśli któreś z dzieci było chore, to wysłano go do domu i potem można było iść do lekarza, który leczył Polaków. Zwolnienia otrzymywało się w wyjątkowych przypadkach. Przed wyzwoleniem pracowałem przy kopaniu rowów obronnych dla wojsk niemieckich. Latem nocowaliśmy w szałasach, jeździliśmy co drugi, trzeci dzień do domu umyć się i przebrać, a zimą dowożono nas codziennie pociągiem. Przywożono nam jedzenie w kotle i otrzymywaliśmy zupę raz dziennie, pozostałą żywność musieliśmy zabierać z domu. Z dozorujących przy pracach na terenie Rypina najgorsi byli: Benke, Kujawa i inni, których nazwisk już nie pamiętam.

Cecylia Wiankowska


Protokół przesłuchania świadka Henryki Luther, z domu Michalskiej, urodzonej w 1930 roku mieszkającej w Bydgoszczy, przez prokuratora prokuratury Wojewódzkiej w Bydgoszczy delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1990 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Śledztwo w sprawie dyskryminacyjnej i eksterminacyjnej polityki władz okupacyjnych w latach 1939-45 na terenie Rypina i byłego powiatu wobec dzieci i młodzieży polskiej, sygn. OKBy S 3/87.

Od urodzenia, do 1952 roku, mieszkałem w Rypinie przy ul Kościuszki 43. Do wybuchu wojny ukończyłam dwie klasy szkoły podstawowej. Od późnej jesieni chodziliśmy jedynie około 6 miesięcy do szkoły i potem nauczycielka niemiecka nazwiskiem Śląskie oświadczyła, że więcej polskie dzieci do szkoły nie będą chodziły, chyba że rodzice podpiszą listę narodowości niemieckiej. Ponieważ rodzice moi nie podpisali listy niemieckiej, dlatego więcej do szkoły w czasie okupacji nie chodziłam.

W 1942 roku zostałam wezwana do biura pracy. Skierowano mnie wraz z innymi dziećmi do czyszczenia rzeki Rypienicy. Nosiliśmy kamienie, które wyciągaliśmy z rzeki. Praca rozpoczynała się o 7 i pracowaliśmy do zmierzchu. Jedzenie zabieraliśmy z domu. Nie dostawaliśmy pieniędzy za pracę. Następnie zabrano nas do pracy przy torfie. Nadzorca Wasiluk bił dzieci i po wojnie był sądzony za znęcanie się nad Polakami. Przy torfie pracowałam około miesiąca czasu. Po tym pracowaliśmy u ogrodnika Mellera. Tam u niego mogliśmy się najeść owoców i jarzyn. Też pracowaliśmy od 7 rano do wieczora.

Po ukończeniu 14 lat zostałam skierowana do rodziny niemieckiej. Posiadali sklep spożywczy. Pracowałam przy sprzątaniu mieszkania i sklepu. Miałam bardzo ciężko i na przełomie 1943 i 1944 roku uciekłam z pracy i ukrywałam się przez trzy miesiące w domu. Sąsiadka, która obecnie już nie żyje, doniosła o tym do Gestapo, które aresztowało mnie. Przebywam w areszcie przez trzy miesiące. Zostałam zwolniona na Wigilię w 1944 roku. W czasie aresztowania byłam zatrudniona u pracownic administracji niemieckiej Gestapo przy sprzątaniu mieszkań. Spałam w więzieniu. Nie bito mnie, bo dobrze pracowałam. Po tym zostałam zatrudniona w firmie niemieckiej w Skępem i tam doczekałem wyzwolenia. Opieki lekarskiej w czasie pracy nie mieliśmy. Był jeden lekarz, dr Moszyński, dla wszystkich Polaków w Rypinie.

Henryka Luther


Protokół przesłuchania świadka Hanny Cieszyńskiej, z domu Papiernik, urodzonej w 1933 roku mieszkającej w Bydgoszczy, przez prokuratora Prokuratury Wojewódzkiej w Bydgoszczy delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1990 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Śledztwo w sprawie dyskryminacyjnej i eksterminacyjnej polityki władz okupacyjnych w latach 1939-45 na terenie Rypina i byłego powiatu wobec dzieci i młodzieży polskiej, sygn. OKBy S 3/87.

Od urodzenia do 1951 roku mieszkałam w Rypinie wraz z rodzicami i rodzeństwem. Po wkroczeniu wojsk niemieckich nadal mieszkaliśmy w gospodarstwie rolnym i sadowniczym na przedmieściu Rypina. W 1941 roku Niemcy wysiedlili nas z naszego gospodarstwa. Zamieszkaliśmy w Pręczkach u ciotki Bronisławy Zaleśkiewicz, która posiadała gospodarstwo rolne. Pamiętam, że we wsi tej znajdowała się szkoła podstawowa, do której zostałam wezwana. Pamiętam, że do szkoły tej chodziłam około dwóch miesięcy w okresie zimy. Odmroziłam sobie nogi i nie chodziłam więcej. Przyszły wówczas dziewczyny, młode Niemki, i pytały się dlaczego nie chodzę. Mama oświadczyła, że nie mam obuwia, w którym mogłabym chodzić. Więcej mnie nie wzywano i nie wiem, czy polskie dzieci nadal uczęszczały do tej szkoły. Gdy do niej chodziłam, uczono nas po niemiecku.

            W roku 1943 Niemcy zajęli gospodarstwo cioci i wszyscy musieliśmy je opuścić. Przenieśliśmy się do wsi Lisiny. Nie pracowałam nigdzie, a pracowali tylko rodzice. Po około półtora roku Niemcy wyrzucili nas ponownie. Zamieszkaliśmy w gospodarstwie rolnym na Ławach pod Rypinem. Tam byliśmy zobowiązani pracować wszyscy. Gospodarstwo to należało uprzednio do Polaka Kolasińskiego, które zajął Niemiec Fulde. Fulde mieszkał w Rypinie i życzył sobie, żeby z gospodarstwa jego przynosić mu mleko i warzywa. Te artykuły spożywcze musiałam sama nosić, gdyż inni członkowie rodziny byli zajęci przy innych pracach. Tam przebywaliśmy do wyzwolenia.

Hanna Cieszyńska


Protokół przesłuchania świadka Stanisława Karwaszewskiego, urodzonego w 1929 roku mieszkającego w Rypinie, przez prokuratora Prokuratury Wojewódzkiej w Bydgoszczy delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1990 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Śledztwo w sprawie dyskryminacyjnej i eksterminacyjnej polityki władz okupacyjnych w latach 1939-45 na terenie Rypina i byłego powiatu wobec dzieci i młodzieży polskiej, sygn. OKBy S 3/87.

Od urodzenia do 1978 roku mieszkałem wraz z matką i bratem Czesławem w Rypinie przy ul. Mławskiej 34 a obecnie pod numerem 41. Z chwilą wkroczenia wojsk niemieckich w 1939 roku powinienem uczęszczać do klasy trzeciej szkoły podstawowej. Do szkoły wezwano dzieci polskie i niemieckie. Trochę chodziliśmy razem po tym nas rozdzielono, a już wiosną 1940 roku do szkoły polskie dzieci nie chodziły. Musieliśmy zgłosić się do urzędu zatrudnienia. Codziennie musieliśmy się zgłaszać wcześnie rano, dzielono nas na grupy według wieku i kierowano do pracy. Młodsze grupy do lżejszych prac, na przykład przy odśnieżaniu przy sprzątaniu ulic do pasania bydła i gęsi do prac polowych na majątku. Ja byłem zaliczony już do grupy starszych. Skierowano mnie wraz z grupą 15-20 osobową do noszenia torfu. Po tym pracowałem wraz z innymi dziećmi przy budowie osiedla Neue Heimat dla Niemców, koszarach dla wojska niemieckiego i przy budowie lotniska. Pracowałem przy murarzu, nosiłem cegły, deski. Trzeba było wciąż pracować, bo nadzorowali nas Niemcy i zaraz trzcinkami. Pilnowali nas miejscowi Niemcy. Ze mną pracował brat Czesław, z tym, że on był już w innej grupie i musiał wykonywać cięższe prace. W grupie mego brata pracował Tadeusz Cieszyński, zamieszkały w Rypinie ul Dworcowa 2 i ja mu pomagałem, gdyż on był już murarzem.

Wiosną 1944 roku zostałem wraz z grupą dzieci z Rypina wywieziony do miejscowości Tomkowo do budowy okopów. Budowaliśmy bunkry, w lesie ścinaliśmy gałęzie, kopaliśmy rowy. Pracowaliśmy od rana do zmierzchu. Dostawaliśmy wyżywienie trzy razy dziennie, zupy z buraków i marmoladę do chleba. Jesienią 1944 roku uciekłem z tych prac do domu. Z domu jednak zabrali mnie Niemcy w żółtych mundurach i zawieźli ponownie do Tomkowa wraz z pięcioma starszymi mężczyznami, którzy też uciekli. Następnie wraz z pozostałymi uciekinierami zawieziono mnie do obozu do miejscowości Lisy, gdzie znajdowali się rodzice, których dzieci były w obozie w Potulicach. Pracowałem tam 6 tygodni. Dołączono nas do jeńców radzieckich i codziennie o świcie pędzono do prac w lesie. Pędziło nas wojsko z psami. Pracowaliśmy też przy kopaniu bunkrów. W związku ze zbliżającym się frontem, w styczniu 1945 roku miano nas ewakuować na Zachód, ale ja rano przed ewakuację uciekłem i szczęśliwie wróciłem do domu. Na drugi lub trzeci dzień wkroczyło do Rypina wojsko radzieckie.

Stanisław Karwaszewski


Protokół przesłuchania świadka Włodzimierza Kotowskiego, urodzonego w 1929 roku mieszkającego w Rypinie, przez prokuratora Prokuratury Wojewódzkiej w Bydgoszczy delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1990 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Śledztwo w sprawie dyskryminacyjnej i eksterminacyjnej polityki władz okupacyjnych w latach 1939-45 na terenie Rypina i byłego powiatu wobec dzieci i młodzieży polskiej, sygn. OKBy S 3/87.

Od urodzenia do chwili obecnej zamieszkuję w Rypinie przy ulicy Kościuszki 36. Ojciec mój był murarzem. Brał udział w wojnie obronnej w 1939 roku i dostał się do niewoli niemieckiej, gdzie przebywał do końca wojny. Zamieszkiwałem więc w czasie okupacji niemieckiej z matką i bratem Zbigniewem. We wrześniu 1939 roku miałem iść do pierwszej klasy szkoły podstawowej. W krótkim czasie po wkroczeniu Niemców do Rypina ukazało się obwieszczenie pisane w języku niemieckim i polskim, by dzieci zgłosiły się do szkoły. Umieszczono nas w klasach razem z dziećmi niemieckimi. Wkrótce później dokonano jednak podziału i dzieci niemieckie chodziły oddzielnie do klasy umieszczonych na pierwszym piętrze i drugim, a my polskie dzieci na parterze i w pomieszczeniach piwnicznych. Uczono nas tylko pisać i rachować. Mogło to trwać około trzech miesięcy. Po tym szkołę dla dzieci polskich rozwiązano.

Wiosną 1940 roku dzieci i młodzież musiały już pracować fizycznie. Skierowany zostałem do pasienia gęsi u Niemki Szymańskiej, która miała farmę i sklep kolonialny. Jej mąż był gestapowcem. Musiałem paść gęsi na łąkach od 7 rano do późnego wieczora. Pracował jeszcze ze mną chłopiec nazwiskiem Szulc, który mieszkał przy ulicy Targowej. U Szymańskiej pracowałem dwa sezony i jesienią 1941 roku zlikwidowała ona fermę. Po tym zostałem skierowany do urzędu Landratury i tam zgłaszałem się codziennie rano wraz z innymi dziećmi. Dzielono nas na grupy, kierowano do prac takich jak odśnieżanie i zamiatanie ulic, wywożono na majątki, gdzie zatrudniono przy pracach polowych. Pod koniec 1944 roku wywieziono nas małe dzieci pod Brodnicę nad rzekę Drwęcę, gdzie kopaliśmy rowy. Z chwilą zbliżania się frontu przerzucono nas do pracy tych w kierunku Torunia. Szliśmy tam pieszo. Niektórym dzieciom udało się zbiec i powrócili do domu trochę szybciej. Ja wróciłem wraz z innymi pod koniec stycznia 1945 roku, gdy były już w Rypinie wojska radzieckie.

Włodzimierz Kotowski


Protokół przesłuchania świadka Zygmunta Marynowskiego, urodzonego w 1928 roku mieszkającego w Rypinie, przez prokuratora Prokuratury Wojewódzkiej w Bydgoszczy delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1990 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Śledztwo w sprawie dyskryminacyjnej i eksterminacyjnej polityki władz okupacyjnych w latach 1939-45 na terenie Rypina i byłego powiatu wobec dzieci i młodzieży polskiej, sygn. OKBy S 3/87.

Od urodzenia do 1965 roku mieszkałem z rodzicami w Rypinie przy ulicy Praga. Ojciec z zawodu był rzeźnikiem. W czasie okupacji pracował jako pracownik fizyczny u Niemców. Po wkroczeniu wojsk niemieckich wezwano polskie dzieci do szkoły. Uczono nas po niemiecku czytać i pisać. Nauczyciel mówił tylko po niemiecku i jak ktoś z dzieci nie umiał, a nikt nie umiał, takiego kazał silniejszym trzymać i bił go kijem. Chodziliśmy tylko za 3 lub 4 miesiące i po tym polskie dzieci wyrzucono. Uczyć się w szkole mogły tylko niemieckie dzieci i te, których rodzice przyjęli drugą lub trzecią listę narodowości niemieckiej.

Wczesną wiosną 1940 roku zostałem wezwany wraz z innymi dziećmi do Landratsamtu. Wydział ten załatwiał sprawy dotyczące zatrudnienia dzieci i młodzieży. Przy formowaniu kolumn wiekowych Niemcy patrzyli bardziej na budowę ciała i wzrost niż na wiek dzieci. Codziennie zgłaszaliśmy się do tego urzędu i kierowano nas do różnych prac. Wszystkie grupy pracowały przy melioracji łąk, przy kopaniu torfu i po tym, i to najdłużej, bo około dwóch lat przy kanalizacji Rypina. Musieliśmy kopać głębokie rowy. Pracowaliśmy zawsze od 7 rano do późnych godzin do zmierzchu, aż skończyło się wyznaczony odcinek. Nasze grupy wypożyczono czasami do różnych prac przy budowie Nowego Osiedla dla Niemców zwanego Neue Heimat, przy rozkładaniu kostki kamiennej, przy brukowaniu ulic. Z grupy młodzieżowej często wywożono chłopców jak i dziewczęta do Niemiec na roboty. Przychodzili też okoliczni ogrodnicy i rolnicy i wyrośniętych mocniejszych zabierano do prac polowych. W urzędzie Niemcy płacili pieniądze, a młodzież musiała pracować za darmo. Byliśmy na własnym utrzymaniu, a z domu też nie można było dużo brać ponieważ Polacy otrzymywali mało żywności na kartki. Niemcy co roku segregowali dzieci i młodzieży w grupach. Silniejszych i mocniejszych do cięższych prac a słabszych do lżejszych. Było stałych trzech Niemców, którzy na rannym apelu rozdzielali pracę i po tym objeżdżali poszczególne grupy i sprawdzali. Bili nas za najmniejsze uchybienia. Był to Jan Cichorek, Klimowski i Ukrainiec Aleksiej. Aleksiej był najgorszy i bił nas bardzo dotkliwie. Uciekli oni wozem z Niemcami z chwilą zbliżania się frontu. Pamiętam, że ze mną pracowali Bogdan Żołnowski z Rypina, Wacław Łapkiewicz Jan Boruczkowski.

Na początku maja 1944 roku zostałem wraz z Wacławem Rzeszotarskim, Adamem Marynowskim, wywieziony na roboty okopowe do Szczutowa, powiat Rypin. Wówczas wybierano z grup dzieci i młodzieży tych silniejszych i wysyłano w różne kierunki do kopania rowów obronnych i bunkrów w związku ze zbliżającym się frontem. Nas trzech wysłano do Szczutowa. Pracowali tam też Rosjanie, Francuzi, Polacy. Była też młodzież z okolicznych wsi, a ze Szczutowa przychodziły też do pracy dzieci w wieku 11-15 lat. Zatrudniono nas przy kopaniu rowów obronnych, betonowaliśmy bunkry. Nocowaliśmy w stodołach i barakach. Pewnego dnia w styczniu 1945 roku, gdy obudziliśmy się, nie było już Niemców i słychać było huk armat.

Zygmunt Marynowski


Protokół przesłuchania świadka Genowefy Ciarkowskiej, z domu Witkowskiej, urodzonej w 1934 roku mieszkającej w Rypinie, przez prokuratora Prokuratury Wojewódzkiej w Bydgoszczy delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Śledztwo w sprawie dyskryminacyjnej i eksterminacyjnej polityki władz okupacyjnych w latach 1939-45 na terenie Rypina i byłego powiatu wobec dzieci i młodzieży polskiej, sygn. OKBy S 3/87.

Od urodzenia do końca wojny zamieszkiwałam wraz z rodzicami i starszym rodzeństwem przy Starym Rynku 8. Ojciec przed wojną, jak i w czasie okupacji był robotnikiem fizycznym. W soboty i niedziele Niemcy zabierali brata i innych chłopców jako naganiaczy na polowanie, a w tygodniu musieli pracować z innymi dziećmi w grupach przy kopaniu rowów w związku z melioracja pól i innych pracach. Nadzorował ich Klimowski, angedeutsch. Bił ich i dokuczał. Pobił też mego brata, a jak udał się do niego mój ojciec z zapytaniem dlaczego go bije, to ten uderzył też i ojca. Ojciec mu oddał i za to został wywieziony do Elbląga do pracy w cegielni. Po wkroczeniu wojsk niemieckich przebywałam w domu do września 1943 roku. Po ukończeniu 9 lat żandarmi zabrali mnie do pracy w ogrodnictwie mieszczącym się przy elektrowni. Było tam dużo dzieci. Podzielono nas na dwie grupy po około 20 w grupie. Następnie pracowałam u Niemki Wenter, robiłam jej i jeszcze dwom Niemkom zakupy. Jesienią pracowałam Nadrożu, gdzie zbieraliśmy kwiaty z krzewów. Mówiono, że z tego Niemcy wyrabiają gumę. Zimą odśnieżaliśmy ulice. Nadzorował nas Polak Kaczyński i żandarmi niemieccy.

Genowefa Ciarkowska


Protokół przesłuchania świadka Moniki Leśniewskiej, z domu Lewandowskiej, urodzonej w 1927 roku, mieszkającej w Rypinie, przez prokuratora Prokuratury Wojewódzkiej w Bydgoszczy delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Śledztwo w sprawie dyskryminacyjnej i eksterminacyjnej polityki władz okupacyjnych w latach 1939-45 na terenie Rypina i byłego powiatu wobec dzieci i młodzieży polskiej, sygn. OKBy S 3/87.

Przed wojną mieszkałam wraz z rodzicami i rodzeństwem na 13-morgowym gospodarstwie w Godziszewach, powiat Rypin. Do szkoły chodziliśmy do gminy Czermin. We wrześniu nie rozpoczęliśmy nauki. Pamiętam, że wczesną wiosną 1940 roku chodziliśmy jeszcze do szkoły, ale bardzo krótko. Uczono nas po niemiecku. Uczył nas nauczyciel Niemiec i bił za cokolwiek i to bardzo dotkliwie. Do tej szkoły chodziły dzieci z okolicznych wsi: z Godziszew, Skudzaw, Kwiatkowa, Jasina. Po tym już do szkoły nie chodziliśmy, a dzieci zostały skierowane do pracy na majątku Godziszewy i Wiktorowo, w Zakroczu i innych. Wiosną 1940 roku odebrali Niemcy nam całe gospodarstwo, inwentarz żywy narzędzia i przekazali do majątku do Godziszew. Tam też musieliśmy pracować. Następnie samą ziemię naszą w wyniku nowego podziału administracyjnego przekazano do majątku Wiktorowo i tam również pracowaliśmy razem z młodszym bratem Henrykiem, a siostra Zofia w wieku 16 lat została wywieziona na roboty do Niemiec. Pracowaliśmy na trzech majątkach w zależności od potrzeb: w Wiktorowie, Zakroczu, Starorypinie. Do pracy trzeba było wciąż chodzić, bo jak raz mama zatrzymała brata Henryka w domu do pomocy przy pieleniu buraków, które musiała obrobić na majątku, to przyszedł Niemiec Szram z Linnego i go dotkliwie pobił.

Monika Leśniewska


Protokół przesłuchania świadka Ryszarda Szymańskiego, urodzonego w 1929 roku mieszkającego w Rypinie, przez prokuratora Prokuratury Wojewódzkiej w Bydgoszczy delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1990 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Śledztwo w sprawie dyskryminacyjnej i eksterminacyjnej polityki władz okupacyjnych w latach 1939-45 na terenie Rypina i byłego powiatu wobec dzieci i młodzieży polskiej, sygn. OKBy S 3/87.

W Rypinie mieszkałem wraz z rodzicami i siostrą Jadwigą od 1936 roku przy ulicy Plac Sienkiewicza 6. Po wkroczeniu do Rypina Niemcy zorganizowali szkołę również dla dzieci polskich. Uczyli nas języka niemieckiego, pisania, czytania, liczenia. Ojciec otrzymał pracę w tartaku, siostra pracowała w Bydgoszczy w fabryce obuwia, bo została skierowana tam przez Niemców i pracowała do wyzwolenia Bydgoszczy. Polacy mogli pracować tylko jako pracownicy fizyczni. O ile pamiętam, to do szkoły powszechnej polskie dzieci chodziły do lutego 1940 roku. Przy magistracie utworzono wówczas biuro zatrudnienia dzieci. Nazywano to „Kinder kolumny”. Organizowaniem pracy dzieci zajmował się urzędnik nazwiskiem Jobst, imienia nie pamiętam. Otrzymywaliśmy wezwanie, by zgłosić się do magistratu i tam selekcjonowano nas według wieku i przydatności do wykonywania danej pracy. Kolumna robocza składała się z kilkuset dzieci z Rypina. Dzielono nas na grupy do 30 osób i grupę taką pilnował jeden przystawca. Nazywaliśmy bowiem dozorców „przystawcami”. Grupa moja pracowała przy odśnieżaniu ulic, na wiosnę zatrudniono nas przy budowie rzeźni, następnie koszar i innych pracach, w tym przy kopaniu basenu kąpielowego, przy rozładunku kostki kamiennej z wagonów, pracy przy torfie, przy kopaniu rowów melioracyjnych. Co roku, im się było starszym, tym kierowano grupę do cięższych prac, a w to miejsce przychodziły młodsze dzieci.

W Rypinie przed wojną był ogrodnik Meller. W czasie okupacji zabrano mu ogrodnictwo, ale na nadal tam działał i nadzorował grupy dzieci tam pracujących. Nie pamiętam, czy byłem w grupie dzieci, które on nadzorował. Po wojnie zwrócono mu ogrodnictwo i posiada je nadal. Jednym z grupowych, który miał pod sobą nadzór wszystkich grupowych, był Aleksiej. Był Ukraińcem. Był bardzo agresywny wobec pracujących dzieci. Za jakiekolwiek przewinienie bił dzieci, w szczególności, gdy nie mogły podołać pracy. Przyjeżdżał na kontrolę. Po wojnie został za swoje czyny skazany na śmierć. Grupowym był też angedeutsch Klimowski, Łaszewski, Łapkiewicz, Cichorek. Byli to starsi już mężczyźni. Codziennie musieliśmy przychodzić na zbiórkę o 7. Grupowi byli zawsze ci sami i wyznaczali pracę dla poszczególnych grup. Jeżeli ktoś się nie zgłosił do pracy to musiał na następny dzień iść na posterunek policji i tam dawano mu pejcz ze skóry i kazano nam się być wzajemnie, bo jak nie, to biłaby policja. Pamiętam, że dostawaliśmy za pracę niewielkie kwoty. Dzieci od 14 lat były kierowane do pracy już jak dorosłe osoby.

Od czerwca 1944 roku byłem wywieziony do kopania okopów do miejscowości Kołat, 30 km od Rypina. Dzieci z okolicznych wsi też nie chodziły do szkoły i były kierowane do pracy w niemieckich gospodarstwach rolnych. Latem też dzieci z Rypina wywożono na wieś do majątków do zbierania ziemniaków, zbierania nasion. Mówiono, że robi się z tego gumę. Było tego całe hektary.

Ryszard Szymański


Protokół przesłuchania świadka Bogusława Trędowskiego, urodzonego w 1926 roku mieszkającego w Rypinie, przez prokuratora Prokuratury Wojewódzkiej w Bydgoszczy delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1990 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Śledztwo w sprawie dyskryminacyjnej i eksterminacyjnej polityki władz okupacyjnych w latach 1939-45 na terenie Rypina i byłego powiatu wobec dzieci i młodzieży polskiej, sygn. OKBy S 3/87.

Od 1930 roku mieszkałem w Rypinie wraz z matką i bratem Ryszardem, w czasie okupacji niemieckiej przy ulicy Warszawskiej 25b. We wrześniu 1939 roku miałem uczęszczać do klasy siódmej. Uczono nas języka niemieckiego pisania i czytania. Uczyli nas młodzi Niemcy, którzy byli bardzo bezwzględni, jeżeli czegoś się nie umiało. Książki polskie ze strychu szkoły musieliśmy znosić do kotłowni. Spalono wszystkie z biblioteki przedwojennej. Chodziliśmy chyba około 3, 4 miesięcy. Pewnego dnia powiedziano nam, że polskie dzieci nie będą chodziły do szkoły, a jedynie dzieci tych rodziców, którzy podpiszę listę narodowości niemieckiej zwaną volkslistą. Obwieścił nam to przez tłumacza kierownik szkoły.

Wiosną polskie dzieci w wieku szkolnym zostały wezwane do magistratu. Naprzeciw magistratu w remizie strażackiej podzielono nas na grupy z tym, że kierowano się nie tylko wiekiem, ale w szczególności wzrostem i wyglądem fizycznym. Grupy były do 30 osób. Były też grupy składającej się z młodszych dzieci, bo te pracowały przy pieleniu w ogrodnictwie i na plantach w mieście. Pracę naszą nadzorował Czerwiński, który przybrał nazwisko Rottenberg i bardzo gonił nas do pracy. Była to praca przymusowa i bezpłatna. Jesienią grupę moją skierowane do innych prac. Wezwano ponownie chłopców, posegregowane nas na grupy, wybrano tych silniejszych i skierowano do prac komunalnych, a więc przy wykopach kanalizacyjnych, naprawach jezdni i innych na rzecz miasta. Nadzorował nas przystawca Cichorek. Już od jesieni 1942 roku dostawaliśmy za pracę skromne pieniądze. Cichorek dawał nam parę groszy według swego uznania i odbioru nie kwitowaliśmy. Nieraz mówił, że któryś dostanie mniej lub wcale, bo był leniem. W 1941 roku grupę naszą przejął Niemiec, nazwiska nie pamiętam i płacono nam za pracę już więcej, 15 marek tygodniowo.

W sierpniu 1944 roku zostałem wraz z innymi chłopcami wywieziony do prac okopowych na rzecz wojska. Byłem w miejscowości Kołat nad Drwęcą. Byłem tam do wyzwolenia. Nocowaliśmy w szopie i drewnianej stodole. Nie było lekarza, a tylko weterynarz, do którego można było się zgłosić. Byli starsi mężczyźni, łącznie mogło być nas około 1000 osób. Brat Ryszard, będąc młodszym ode mnie, też pracował w grupach, a po ukończeniu 14 lat w firmie niemieckiej jako goniec.

Bogusław Trędowski


Protokół przesłuchania świadka Reginy Suchockiej, urodzonej w 1926 roku, mieszkającej w Bydgoszczy, przez prokuratora Prokuratury Wojewódzkiej w Bydgoszczy delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1990 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Śledztwo w sprawie dyskryminacyjnej i eksterminacyjnej polityki władz okupacyjnych w latach 1939-45 na terenie Rypina i byłego powiatu wobec dzieci i młodzieży polskiej, sygn. OKBy S 3/87.

Od około 1929 roku do wiosny 1945 roku mieszkałam wraz z rodzicami i rodzeństwem we wsi Rogówko, powiat rypiński. Ojciec i dwie siostry pracowały u gospodarzy, a w czasie okupacji u gospodarzy niemieckich. Przed wojną szkoła podstawowa była we wsi Rogowo. Z chwilą wkroczenia Niemców szkoła dla polskich dzieci została zamknięta. Niemcy często wywozili dzieci, nawet poniżej 14 lat, na prace przymusowe do Niemiec.

Jan Miller, Niemiec zamieszkały w Rogowie, żandarm, przyjechał do moich rodziców i oświadczył, że zabiera mnie do siebie i, że będę opiekowała się jego dzieckiem. Mogło to być w końcu 1939 roku. Pamiętam, że było to zimą. Spałam u niego i byłam na całodziennym utrzymaniu. Praca u Millera była bardzo ciężka. Musiałam nosić wodę ze studni na piętro, sprzątać, myć podłogi, prać, bawić dwuletnie dziecko. Wiosną i latem musiałam iść jeszcze do pracy do teściów Millera, którzy mieli gospodarstwo rolne w miejscowości Rejki. Tam pracowałem w polu, przy torfie, burakach, ziemniakach. Wieczorem zabierałam żywność, mleko, jajka dla Millerów, gdyż na noc do nich wracałam. Jesienią 1940 roku, nie z mojej winy, córka Millera spadła z balkonu. Mimo, iż się jej nie stało, Miller tak mnie zbił, że poprzecinał mi skórę na całym ciele. Obronił mnie komendant żandarmerii. Posterunek mieścił się w tym samym domu, w którym mieszkał Miller, z tym, że pomieszczenia żandarmerii mieściły się na parterze.

Po tym zajściu wziął mnie do prac domowych drugi żandarm Fritz Feld. Tam miałam jeszcze gorzej, ponieważ żona Felda wymagała pracy nad moje siły i przy każdej sposobności biła mnie, wyrywała włosy. Po dwóch miesiącach uciekłam. Feld szukał mnie, zbił moją matkę, by dowiedzieć się, gdzie jestem. Znalazł mnie u mojej babci i zawiózł do Arbeitsamtu i stamtąd skierowano mnie do pracy w kuchni w szkole w Ugoszczu, gdzie pracowałam już do końca wojny. Ojca mego wywieziono później na roboty przymusowe do Niemiec.

Regina Suchocka


Protokół przesłuchania świadka Zenony Kowal, z domu Łętkowskiej, urodzonej w 1930 roku, mieszkającej w Solcu Kujawskim, przez prokuratora Prokuratury Wojewódzkiej w Bydgoszczy delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1990 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Śledztwo w sprawie dyskryminacyjnej i eksterminacyjnej polityki władz okupacyjnych w latach 1939-45 na terenie Rypina i byłego powiatu wobec dzieci i młodzieży polskiej, sygn. OKBy S 3/87.

Zamieszkiwałam do urodzenia do 1943 roku wraz z rodzicami i rodzeństwem w Wólce, powiat Rypin. Rodzice mieli 10-hektarowe gospodarstwo. Szkoła podstawowa w Przywitowie z chwilą wkroczenia wojsk niemieckich została zamknięta. Dzieci w wieku 10 do 14 lat musiały pracować na majątkach ziemskich administrowanych przez Niemców. Przy majątkach w Wólce, Stępowie, Przywitowie i Godziszowach tworzono z dzieci polskich grupy robocze zwane Kolonami. Codziennie mówiono nam, do jakiej pracy i przy jakim majątku będziemy zatrudnieni. Były w tych grupach roboczych dziewczynki i chłopcy. Wykonywaliśmy wszelkie prace rolne, w polu przy kopaniu torfu, w sadach. W mojej grupie mogło być 20 do 30 dzieci i nadzorował naszą pracę Niemiec, a później przy końcu Polak. Nazwisk ich nie pamiętam. Praca trwała od 8 do 17, z godzinną przerwą na obiad. Ja należałam do małej Kolony, a młodzież w wieku od 14 do 16 lat była w dużych Kolonach i pracowała już jak dorośli od 6 rano do wieczora. W tej grupie była moja siostra Monika. Nie wiem i nie pamiętam, byśmy otrzymywały jakieś wynagrodzenie za pracę. Ubiór i wyżywienie musieliśmy mieć swoje. Do pracy chodziliśmy pieszo, nieraz 5 i więcej kilometrów. Jeżeli ktoś z dzieci nie zgłosił się do pracy, to przychodzili żandarmi, zabierali dzieci i wywozili do Niemiec. Tak też zrobili z moją koleżanką, która była młodsza ode mnie o 2 lata i w wieku 10 lat została wywieziona. Nazywała się Helena Rudzińska i także mieszkała w Wólce. Po wojnie nie wróciła już do kraju i mieszka obecnie w Belgii. Jeżeli ktoś nie wykonał dokładnie zleconej pracy, był bity przez nadzorcę kijem lub splecionymi witkami. Nie pamiętam, byśmy mieli opieką lekarską, na pewno jej nie było. W 1942 lub 1943 roku Niemcy wysiedlili polskich gospodarzy z Wólki i kilku innych wsi, gdyż na tych terenach chcieli utworzyć poligon. Polskie rodziny wywożono do Skierniewic, przesiedlano do majątków do pracy. Moją rodzinę wysiedlono do majątku w Przywitowie.

Zenona Kowal


Protokół przesłuchania świadka Zygmunta Topolewskiego, urodzonego w 1931 roku mieszkającego w Brodnicy, przez prokuratora Prokuratury Wojewódzkiej w Bydgoszczy delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1990 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Śledztwo w sprawie dyskryminacyjnej i eksterminacyjnej polityki władz okupacyjnych w latach 1939-45 na terenie Rypina i byłego powiatu wobec dzieci i młodzieży polskiej, sygn. OKBy S 3/87.

Przed wybuchem wojny mieszkałem wraz z rodzicami i rodzeństwem we wsi Sumin, powiat rypiński. Nie posiadaliśmy własnego gospodarstwa rolnego, ale ojciec miał stałą pracę przy obsłudze sprzętu omłotowego. Ponieważ po wrześniu 1939 roku bał się, by rodzina nie została wywieziona do Niemiec na roboty, postarał się o pracę w majątku w Starorypinie i tam przeprowadziliśmy się. W majątku tym pracował ojciec, siostra i brat Bogdan. Do ukończenia 10 lat nie pracowałem. Do szkoły nie chodziłem, gdyż dla Polaków w tym czasie, do kwietnia 1940 roku czynna była jedynie szkoła przez tydzień lub dwa. Potem zakazano Polakom uczęszczać do szkoły, a nauka była jedynie dla dzieci niemieckich i tych których rodzice przyjęli drugą lub trzecią grupę.

Gdy skończyłem 10 lat kazano nam przyjść polskim dzieciom z szpadlami i skierowano nas do pracy przy równaniu dróg w powiecie rypińskim. Pracowaliśmy 8 godzin od 8 do 16. Żywność i odzież mieliśmy własną. Utworzono kolumny zwane „Kinder Kolona” i w zależności od miejsca zamieszkania kierowano nas do prac polowych w majątkach, które były pod zarządem niemieckim. Jedna kolumna pracowała w majątku Marianki droga w Rusinowie, a ja chodziłem do pracy w Starorypinie, gdzie mieszkali rodzice. Do pracy w Kinder Kolonie kierowano zarówno dziewczynki, jak i chłopców od 10 do 14 lat. Zawsze rano musieliśmy zgłaszać się do pracy. Mówiono nam wówczas, gdzie i jaka grupa przy jakiej pracy będzie zatrudniona. W mojej grupie było około 30 dzieci. Jak zachorowałem, to matka poszła do żandarmerii, która mieściła się w Strzygach i zgłosiła, że jestem chory i idę do lekarza. Do lekarza szło się do Rypina i on jedynie mógł dać zwolnienie z pracy. Nie pamiętam, czy dostawaliśmy jakieś wynagrodzenie za pracę.

W końcu listopada lub na początku grudnia 1942 roku przy pracy omłotowej brat Bogdan został pobity przez angedeutscha Siatkowskiego. Ojciec, za to, że bronił syna, został tak jak i on aresztowany przez żandarmerię z gminy Strzygi. Następnie obaj zostali osadzeni przez Gestapo w więzieniu w Rypinie, następnie w Grudziądzu i na 56 dni w Stutthofie, jako tzw. więźniowie wychowawczy. W 1943 roku zostaliśmy powiadomieni o zgonie brata i ojca w obozie.

Od chwili aresztowania ojca i brata zostałem zatrudniony już jako stały pracownik majątku Starorypin. Pracowałem już z pracownikami dorosłymi przy wszystkich pracach rolnych. Nie pamiętam, czy dostawałem wówczas pieniądze za pracę. Wiem, że dawali dziennie pół litra mleka, które mama odbierała i 10 kg mąki miesięcznie na osobę. Pracowałem z siostrą na nasze utrzymanie, utrzymanie matki i brata Jerzego, który do końca wojny nie miał jeszcze 10 lat. Po otrzymaniu powiadomienia o zgonie ojca i brata, wywieziono nas całą rodzinę, do wsi Iwany i stamtąd chodziłem do pracy do majątku około 2 km.

Zygmunt Topolewski


Protokół przesłuchania świadka Piotra Grochowalskiego, urodzonego w 1918 roku, mieszkającego w Firanach, przez Jana Malca, sędziego Sądu Powiatowego w Rypinie na zlecenie Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich Delegatura w Toruniu w 1970 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie rozstrzelania w dniu 20 stycznia 1942 roku w Świedziebni, powiat Rypin, 9 Polaków przez funkcjonariuszy niemieckiej policji, T. I sygn. S 34/03/Zn.

22 Stycznia 1942 roku w lesie w Księtem została przeprowadzona egzekucja i rozstrzelano 9 Polaków. Osoby stracone wówczas, aresztowane zostały jako zakładnicy tak samo jak i ja wraz z innymi Polakami. W pierwszej grupie było nas aresztowanych 21, w drugiej grupie, w dwa lub trzy tygodnie po tym byli aresztowani i rozstrzelani jeszcze inni Polacy, razem ponad 30 osób. Aresztowani byliśmy wszyscy jako zakładnicy, za rzekome akty napaści na Niemców, jak podpalenie zagrody niemieckiej, przecięcie drutów telefonicznych, kradzież maszyn do pisania, wywrócenie psiej budy i inne nawet bardzo drobne zarzuty, których Niemcy nam nie mogli udowodnić. Po aresztowaniu odwieziono nas do Grudziądza i tam byliśmy zaledwie parę godzin. Jak długo przebywali w Grudziądzu ci, których następnie rozstrzelano, nie wiem. Z drugiej grupy aresztowanych, poza tymi dziewięcioma osobami, w tym ośmioma ze Świedziebni, nikt więcej nie wrócił i nikt nie żyje. Stąd nikt nie wie, jak się z nimi obchodzono w Grudziądzu lub Stutthofie. Grupa ta była przerzucona do ciężkich robót.

Widziałem w miesiąc po moim przybyciu do obozu w Stutthofie, jak przywieźli tę drugą grupę. Stąd wnioskuję, że przez jakiś czas byli oni trzymani w Grudziądzu. Z grupy tej mogłem zobaczyć i rozpoznać zaledwie braci Jabłońskich. Byli niesamowicie pobici i zmasakrowani. Rozpoznanie ich było dość trudne. Z Jabłońskimi rozmawiałem, ale bali się cokolwiek powiedzieć. Rozmowa nam się nie kleiła. Nie mogłem również od nich dowiedzieć się nic o pozostałych kolegach. Zarówno w pierwszej grupie, jak i w drugiej aresztowanych było dużo moich rówieśników, z wieloma chodziłem do jednej szkoły.

Przy podziale aresztowanych w Grudziądzu, po zwolnieniu na z obozu Stutthofie, dnia 20 stycznia 1942 roku byłem obecny. Było nas dwudziestu. Podział odbywał się w ten sposób, że zostaliśmy wywołani osobno, przyszło dwóch gestapowców i jeden cywil, mówiący pięknie po polsku. Jeden gestapowiec patrzył nam w oczy, cywil pytał nas o imiona i nazwiska i rozdzielono nas na trzy grupy. W pierwszej grupie było 9 osób, tych jak się później okazało, rozstrzelano w lesie w Księtem. Do drugiej grupy wydzielono 4 osoby, te po tym pochowały dziewięciu, a następnie stracono ich na terenie powiatu lipnowskiego. W trzeciej grupie, wśród których znalazłem się ja i mój brat Tadeusz, Julian Barcikowski, Jan Aranowski, Sylwester Ostrowski oraz Pietruszka i Falkiewicz, zwolniono i po oddaniu dokumentów wypuszczono za bramę i kazano następnego dnia zameldować się w żandarmerii w Świedziebni.

Z wyglądu, jaki opisałem po rozpoznaniu Jabłońskich w chwili ich przybycia do obozu w Stutthofie, stwierdzić mogę, że byli oni bici i maltretowani w nieludzki sposób. Trudno było dopatrzeć się u nich kawałka zdrowego ciała. Na terenie obozu Stutthof obchodzono się z nami oraz innymi więźniami w sposób bestialski. Bito nas różnymi przedmiotami, nahajkami, szpicrutami, kijami a nawet drągami. Bardzo często było stosowane bicie na kobyłce. Było to bicie zbiorowe, które odbywało się na dużej sali w obecności kilkunastu lub kilkudziesięciu więźniów, czekających na swoją kolejkę. Bicie na kobyłce odbywało się również na placu apelowym.

Egzekucja w lesie w Księtem była wykonana przez pluton SS-manów przysłany do tego celu. Przy egzekucji uczestniczyli z grupy SS Edward Tudrung, Robert Keina, August Becker, Sulka. Do egzekucji przygotowano 9 Polaków, każdy z nich musiał się rozebrać do bielizny i następnie po dwóch Niemców strzelało do jednego Polaka. Następnie gestapowiec sprawdzał, czy osoby te jeszcze żyją i niezależnie od tego każdemu przystawiał pistolet w podbródek i strzelał. Przed egzekucją odczytano wyrok. Nas siedmiu zwolnionych z obozu postawiono w pierwszej linii. Zwłoki zostały pochowane w lesie w Księtem. Później miejsce to zamaskowano przez zasadzenie świerków. Po wyzwoleniu zwłoki przewieziono na cmentarz w Świedziebni. Przy egzekucji uczestniczyli żandarmi niemieccy pracujący na terenie Świedziebni, jak komendant Brenner, Leide i Schlitter.

Piotr Grochowalski


Protokół przesłuchania świadka Tadeusza Grochowalskiego, urodzonego w 1909 roku, mieszkającego w Świedziebni, przez Jana Malca, sędziego Sądu Powiatowego w Rypinie na zlecenie Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich Delegatura w Toruniu w 1970 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie rozstrzelania w dniu 20 stycznia 1942 roku w Świedziebni, powiat Rypin, 9 Polaków przez funkcjonariuszy niemieckiej policji, T. I sygn. S 34/03/Zn.

22 Stycznia 1942 roku w lesie w Księtem została dokonana egzekucja i rozstrzelano dziewięciu Polaków. Byli oni aresztowani w końcu maja lub na początku czerwca 1941 roku, to jest 3 tygodnie po moim aresztowaniu. Ja zostałem aresztowany w maju 1941 roku wraz z 21 Polakami. Aresztowano nas jako zakładników. Aresztowani również byli ci, których w styczniu 1942 roku rozstrzelano jako zakładników. Pretekstem do aresztowania było podpalenie budynków zajętych przez Niemca, a stanowiących własność mojego szwagra Izydora Szmycińskiego. Podpalenie to wywołała służąca przez wyrzucenie gorącego popiołu, do czego sama się przyznała. Zasadniczym powodem aresztowań było usunięcie Polaków mężczyzn z obwodu Świedziebni, który był siedliskiem wojsk niemieckich. Po aresztowaniu przewieziono nas do Grudziądza, a tam dokooptowano jeszcze grupę Polaków. Następnie przewieziono nas do obozu w Stutthofie, gdzie trzymano do 20 stycznia 1942 roku. W tym dniu grupę około 20 Polaków ze Stutthofu przywieziono ponownie do Grudziądza. Dokonano selekcji. Wydzielono 9 osób, jak się później okazało, zostali oni w lesie w Księtem rozstrzelani. Cztery osoby, to jest Feliksa Kulwickiego z Janowa, Jana Buzanowskiego z Księtego, Boczkowskiego z Granat i Gietkiego z Okalewka wydzielono do innej grupy. Jak się później okazało zakopywali oni ciała rozstrzelanej dziewiątki. Te cztery osoby zostały następnie przewiezione do powiatu lipnowskiego i tam również stracone. Nas siedmiu przeznaczono do grupy trzeciej, oddano dokumenty i wypędzono za bramę. Kazano następnego dnia rano zameldować się w żandarmerii w Świedziebni. Po zameldowaniu się o 10 zgodnie z poleceniem, włączono nas do grupy osób mających być świadkami egzekucji rozstrzelania 9 Polaków. Nazwisk osób dokonujących rozdzielania aresztowanych w Grudziądzu nie znam. Zetknąłem się z nimi na najwyżej pół godziny. Pamiętam, że było dwóch w mundurach SS i jeden cywil w czarnym garniturze, bardzo pięknie mówiący po polsku. Jeden gestapowiec miał za zadanie patrzeć tylko w oczy, co było podstawą segregacji. On kierował na lewo, w prawo lub do tyłu. Cywil przeprowadzał z nami rozmowy w języku polskim i tłumaczył na niemiecki, trzeci spełniał rolę asystenta. Z mojej rodziny aresztowano 4 osoby i dwóch braci zamordowano w Stutthofie, to jest Leona i Stanisława Grochowalskich i szwagra Stefana Szmycińskiego.

Nie znam żadnych nazwisk osób należących do plutonu egzekucyjnego, który rozstrzelał 9 Polaków w lesie w Księtem. Uczestniczyli przy tym żandarmi niemieccy, pracujący na terenie Świedziebni, a mianowicie komendant Brenner, Leide i Schlitter. Spośród służby SS, również biorących udział w egzekucji w lesie w Księtem, znałem Edwarda Tudrunga, pochodził z Grząb, Roberta Keina z Grząb, Augusta Bekera ze Zdun i Sulke z Jawornicy. Do egzekucji przygotowano tych dziewięciu w ten sposób, że były wbite słupy dla każdego, połączone poprzeczką. Każdy z rozstrzelanych musiał się rozebrać do bielizny i został przywiązany do słupka. Wszystkich ustawiono w półkolu, z tym, że nas siedmiu zwolnionych z obozu postawiono w pierwszej linii. Pluton egzekucyjny dokonywał strzałów w ten sposób, że dwóch Niemców strzelało do jednego Polaka. Po egzekucji przeszedł jeszcze jeden gestapowiec, sprawdzając, czy osoby te jeszcze żyją i niezależnie od tego każdemu przystawiał w podbródek pistolet i strzelał. Przed egzekucją odczytano wyrok, po egzekucji natomiast ten gestapowiec, który strzelał dodatkowo, zameldował, prawdopodobnie sędziemu, który czytał wyrok, że egzekucja została wykonana. Zwłoki zostały pochowane w lesie w Księtem, a następnie zamaskowane przez zasadzenie świerków. Po wyzwoleniu przywiezione zostały na cmentarz w Świedziebni.

Tadeusz Grochowalski


Protokół przesłuchania świadka Jana Kulwickiego, urodzonego w 1925 roku, mieszkającego w Grążawach, przez sędziego wojewódzkiego delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1971 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie rozstrzelania w dniu 20 stycznia 1942 roku w Świedziebni, powiat Rypin, 9 Polaków przez funkcjonariuszy niemieckiej policji, T. I sygn. S 34/03/Zn.

W chwili wybuchu wojny mieszkałem w Szczutowie u rodziców, którzy posiadali gospodarstwo rolne wielkości 12 hektarów. Po wysiedleniu rodziców w marcu 1940 roku rozpocząłem w Rypinie naukę fryzjerską. W maju 1941 roku skierowany zostałem na prace przemysłowe do powiatu sztumskiego. Starszy mój brat Alojzy, urodzony w 1917 roku, poszedł na pracę przymusowe także do powiatu Sztum. W czerwcu 1941 roku zjawiła się o mnie policja kryminalna, która mnie aresztowała. Udała się ze mną do miejsca pracy brata, aresztując go również. Razem wywieziono nas do Grudziądza do Gestapo, gdzie przebywaliśmy jeden dzień, po czym wywieziono nas do Brodnicy i osadzono w więzieniu sądowym. W Brodnicy byliśmy przez miesiąc. Już następnego dnia do po przybyciu do Brodnicy spotkałem na podwórzu więziennym znanych mi Edwarda Kaczmarka, Bonifacego Jabłońskiego, Jana Strzeszewskiego, Józefa Jabłońskiego, Antoniego Strzeszewskiego, Romana Klimowskiego, Tadeusza Klimowskiego i Jana Kulwickiego. Rozmów nie mogliśmy ze sobą prowadzić. Po upływie miesiąca zostaliśmy z bratem i tymi osobami przewiezieni do Gestapo do Grudziądza.

W Grudziądzu przebywałem przez sześć tygodni. W tym czasie ja i mój brat, jak również wyżej wymienieni, byliśmy kolejno przesłuchiwani. Zarzucano nam przynależność do nielegalnej organizacji, podpalenie gospodarstw niemieckich oraz przycięcie drutów telefonicznych w Świedziebni, wreszcie rozbrojenie posterunku policyjnego w Jastrzębiu Brodnicą. W czasie przesłuchiwania maltretowano nas. Wybito mi wszystkie zęby, złamano nos, ściągnięto paznokcie z palców. Chciano w ten sposób wymusić na mnie przyznanie i wyjawienie innych osób. Tego nie uczyniłem. Po sześciu tygodniach zostałem zwolniony i wróciłem na moje miejsce pracy.

Mój brat Alojzy pozostał w Grudziądzu i następnie został wysłany do Stutthofu. Otrzymałem od niego pocztówkę wysłaną 23 września 1941 roku z Grudziądza. Przedkładam do wglądu pismo komendanta obozu ze Stutthofu, zawiadamiające, że brat Alojzy zmarł 14 stycznia 1942 roku.

Jan Kulwicki


Protokół przesłuchania świadka Kazimierza Jabłońskiego, urodzonego w 1911 roku, mieszkającego w Janowie, przez sędziego wojewódzkiego delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1971 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie rozstrzelania w dniu 20 stycznia 1942 roku w Świedziebni, powiat Rypin, 9 Polaków przez funkcjonariuszy niemieckiej policji, T. I sygn. S 34/03/Zn.

W chwili wybuchu wojny mieszkałem w Janowie, gdzie posiadałem własne gospodarstwo rolne. Matka moja wraz z braćmi, Bonifacym, urodzonym w 1914 roku i Józefem, urodzonym w 1919, mieszkała na własnym gospodarstwie w Zasadkach, gminy Sadłowo. W czerwcu względnie lipcu 1941 roku dowiedziałem się od matki, że bracia moi zostali aresztowani. Od chwili aresztowania zaginął po nich wszelki ślad. Rozmawiając z moimi sąsiadami Niemcami, dowiedziałem się od nich, że bracia moi zostali wywiezieni do obozu Stutthofie. Pewnego razu, w styczniu 1942 roku, będąc u matki, dowiedziałem się, że w tym właśnie dniu mają być rozstrzelani Polacy w lesie w Księtem. Gdy udałem się do Świedziebni, dowiedziałem się, że jest już po egzekucji i że zostali rozstrzelani moi bracia. Udałem się wobec tego do biura żandarmerii, gdzie zastałem żandarma Leidego, osobiście mi znanego, który jako pochodzący z moich stron, znał język polski. Na moje zapytanie, co się stało z braćmi, żandarm przeglądał jakieś papiery, po czym powiedział, że zostali rozstrzelani za to, że byli członkami nielegalnej organizacji i dopuszczali się aktów sabotażu. Udałem się na miejsce, gdzie już pochowano skazanych. Widoczne tam były ślady krwi, a całe miejsce zostało zamaskowane drzewkami i mchem. Przy tym miejscu naciąłem rosnącą tam brzózkę i w ten sposób odnalazłem to miejsce po wojnie, z którego ekshumowano zwłoki. Zwłok tych nie można było już poznać.

Kazimierz Jabłoński


Protokół przesłuchania świadka Korneli Boguckiej, urodzonej w 1923 roku, mieszkającej w Wałbrzychu, przez prokuratora Prokuratury Rejonowej w Wałbrzychu w 2003 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Akta śledztwa w sprawie rozstrzelania w dniu 20 stycznia 1942 roku w Świedziebni, powiat Rypin, 9 Polaków przez funkcjonariuszy niemieckiej policji, T. I sygn. S 34/03/Zn.

Jestem siostrą Romana Klimowskiego, który zginął rozstrzelany w dniu 20 stycznia 1942 roku. Z tego, co mi wiadomo, mój brat Roman Klimowski należał w czasie wojny do tajnej organizacji o nazwie Legion Orła Białego. Organizacja ta działa na terenie gminy Świedziebnia. Do tej organizacji należał również mój starszy brat Tadeusz Klimowski. Przypominam sobie, że w czerwcu 1941 roku Gestapo aresztowało dowódcę tej organizacji Jana Turowskiego, z tym, że on uciekł zaraz po zatrzymaniu go z posterunku policji w Świedziebni. Po jego ucieczce Gestapo poszło do matki tego dowódcy, która mieszkała we wsi Zduny i przeprowadziło w jej mieszkaniu rewizję. Tam znaleziono broń, mundury, maszyny do pisania. W tym mieszkaniu przebywał ośmioletni chłopiec, siostrzeniec Turowskiego i on miał powiedzieć Niemcom, że do ich mieszkania do wujka przychodził kolega o nazwisku Tadeusz Klimowski, mój starszy brat. W tym samym dniu, była to chyba niedziela, w czerwcu 1941 roku przyjechali do naszego domu Niemcy z Gestapo i zabrali starszego brata Tadeusza Klimowskiego. Zabrali go na posterunek do Świedziebni. Ja byłam obecna przy aresztowaniu. Niemcy nic nie mówili, z jakiego powodu go aresztują, a jedynie nakazali mu pojechać na posterunek razem z nimi. Mój brat był torturowany przez 4 dni na posterunku Świedziebni. W trakcie przesłuchań, gdy był torturowany, powiedział przesłuchującym go, że w naszym domu są ukryte broń mundury i inne rzeczy należące do organizacji.

Po kilku dniach, był to czwartek, gestapowcy przyjechali samochodami pod nasz dom. Z jednego samochodu wyprowadzili brata Tadeusza Klimowskiego. Widziałam, że miał zmasakrowaną twarz i na całym ciele miał ślady krwi. Miał powybijane zęby i opuchnięte oczy. Wskazał gestapowcom miejsce w stodole, gdzie były ukryte rzeczy tej organizacji. Między różnymi rzeczami ukrytymi w stodole, to jest bronią mundurami, była również lista z nazwiskami osób, członków tej organizacji. W tym samym dniu aresztowali mojego młodszego brata Romana Klimowskiego i innych członków tej organizacji. Z tego, co pamiętam, aresztowano Kazimierza Nadolskiego, Antoniego Strzeszewskiego i jego brata Jana Strzeszewskiego, dwóch braci o nazwisku Jabłoński, nie pamiętam imion, Edwarda Kaczmarka. Pozostali członkowie organizacji nie dostali się w ręce Gestapo, ukrywając się przez okres okupacji na terenie województwa białostockiego. Wszyscy aresztowani byli więzieni w garażu należącym do księdza w Świedziebni. Byli przesłuchiwani na posterunku, który mieścił się również w Świedziebni w niedalekiej odległości od garażu. Po kilku dniach wszyscy aresztowani, w tym również moi bracia, zostali przewiezieni do Grudziądza do siedziby Gestapo. Wiem o tym, iż oni przebywali w Grudziądzu także z tego powodu, iż ojciec otrzymał stamtąd pismo, aby przysłał odzież dla tych aresztowanych moich braci. Z tego, co mi wiadomo, 3 października 1941 roku wszyscy aresztowani zostali przetransportowani do obozu koncentracyjnego Stutthofie. Brat Tadeusz Klimowski w następstwie zadanych mu ran zmarł w dniu 28 października 1941 roku w obozie w Stutthofie. W tym samym mniej więcej czasie zmarło jeszcze dwóch aresztowanych członków organizacji. Pozostali zostali przewiezieni 20 stycznia 1942 roku do komisariatu w Świedziebni, a następnie do lasu w Księtem. Do Świedziebni razem z więźniami przyjechała żandarmeria ze Stutthofu.

Widziałam z pewnego oddalenia, stojąc za drzewem, jak każdego z więźniów Niemcy przywiązali do słupka, a następnie zastrzelili z karabinów maszynowych. Po egzekucji oficer niemiecki podchodził do każdego z rozstrzelanych i badał, czy wykazuje on jeszcze oznaki życia. Widziałam, jak ten oficer strzałem z pistoletu dobił mojego brata, który leżał na ziemi. Potem przyjechał wóz konny, na który załadowano zwłoki rozstrzelanych więźniów. W załadunku brali udział więźniowie z obozów Stutthofie, którzy byli przywiezieni razem ze skazańcami. W odległości około kilometra od miejsca egzekucji wykopali jeden głęboki dół, do którego wrzucili zwłoki rozstrzelanych, przysypali ziemią, a następnie na tym miejscu posadzili małe drzewka. Widziałam miejsce, gdzie pochowano więźniów. Zaprowadził mnie w miejsce ślad krwi, która sączyła się z wozu, którym byli przewożeni zamordowani. Później przez 3 dni na tym miejscu stał niemiecki strażnik z Gestapo, który pilnował, aby nikt nie odkopał zwłok.

Dopiero po wojnie, po staraniach rodzin zamordowanych u ówczesnych władz, pozwolono nam ekshumować zamordowanych. Byłam obecna przy tej ekshumacji. Zwłoki wszystkich zostały przeniesione do wspólnego grobu na cmentarz parafialny w Świedziebni. Na tym miejscu został postawiony pomnik ufundowany przez rodziny zamordowanych. Ponadto w lesie, gdzie miała miejsce egzekucja, również postawiliśmy mniejszy pomnik.

Kornelia Bogucka


Protokół przesłuchania świadka Cecylii Juchnowskiej, urodzonej w 1905 roku, mieszkającej w Zasadach, pow. Rypin, przez prokuratora Prokuratury Powiatowej w Rypinie w 1967 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Zbrodnie w Okalewku, powiat Rypin, sygn. Sn 2/18/67.

W okresie okupacji mieszkałam w Zasadach Starych, powiat Rypin. Przypominam sobie, że komendantem żandarmerii w Świedziebni był Brenner, imienia nie pamiętam. Był on średniego wzrostu, dość dobrze zbudowany, dość korpulentny. Czy zaraz od 1939 roku był komendantem w Świedziebni, tego dokładnie nie pamiętam, ale na pewno był w 1944 roku. 1 października 1944 roku około godziny 7 rano przyjechał do mojego gospodarstwa Brenner i jeszcze 13 żandarmów, ubranych w mundury zielone i czarne. Gdy przyjechali, jeszcze spaliśmy i zaczęli mocno pukać do drzwi. Wyjrzałam przez okno i zobaczyłam, że na podwórzu jest kilkunastu żandarmów. Mąż wstał z łóżka i będąc jeszcze tylko w bieliźnie, poszedł otworzyć drzwi do domu. Gdy otworzył drzwi, Brenner krzyknął po niemiecku, jak się nazywacie, ale słowa jego tłumaczył na język polski inny z żandarmów. Mąż powiedział, że nazywa się Bolesław Juchnowski, Brenner uderzył go w twarz, a potem zaczął bić kolbą karabinu. Następnie kazał zabrać męża na podwórze pod stodołę i tam zaczęli męża bić żandarmi. Dodam jeszcze, że po otwarciu przez męża drzwi, Brenner pytał, czy jest u nas w domu Władysław Kita i Bolesław Śnieżawski. Gdy mąż odpowiedział, że nie ma ich w naszym domu, wtedy Brenner zaczął bić męża. Przeprowadzono także rewizję w zabudowaniach i domu. Po pobiciu męża na podwórzu, założyli mu kajdanki na ręce i przyprowadzili do domu. Założyli mężowi buty gumowe na nogi, a na ramiona zarzucili marynarkę. Zabrali nam ubrania, koce, obuwie i inne wartościowe rzeczy, załadowali to na wóz, na który wsadzili męża i odjechali w kierunku Świedziebni. Odjechali naszym wozem i w naszego konia, którego odesłali jeszcze tego samego dnia. Sprzątaczki z posterunku powiedziały mi, że mąż przebywa w areszcie w Świedziebni i chce się ze mną widzieć. Na drugi lub trzeci dzień rozmawiałam z mężem przez okienko wychodzące z aresztu, kiedy żandarmi byli na obiedzie. Mąż mówił, że go strasznie biją i szczują psami. Mąż przebywał w areszcie do 9 października. Kiedy córka poszła w tym dniu do niego, Brenner za pośrednictwem tłumacza powiedział, że mąż odesłany został do lagru. Wkrótce po 9 października 1944 roku dowiedziałam się od Juliana Dębskiego ze Świedziebni, że męża wiózł Brenner i trzech żandarmów w kierunku lasu w Księtem. Po fakcie już Jan Czajkowski, zamieszkały Brodniczka, mówił mi, że widział, jak Brenner i pozostali żandarmi znosili mech i maskowali miejsce, gdzie jak się później przekonałam, został pochowany mój mąż.

Po wkroczeniu Rosjan, wczesną wiosną, przy pomocy okolicznych ludzi i w oparciu o wskazówki Jana Czajkowskiego, odnalazłam grób męża. Był on zamaskowany w ten sposób, że na grobie posadzono trzy młode drzewka. Odnaleźliśmy dlatego grób, gdyż drzewka na skutek późnego zasadzenia ich jesienią, gdy się oparł o nie jeden z szukających, przewróciły się. Zaczęliśmy kopać w tym miejscu i w wykopanym dole odnaleźliśmy ciało mojego męża. Leżało w pozycji wyciągniętej, plecami do góry, twarzą do dna wykopu. Mąż był w tym samym ubraniu, w którym zabrany z domu został przez Brennera i żandarmów. Ciało męża przeniosłam i pochowałam na cmentarzu w Świedziebni.

Cecylia Juchnowska


Protokół przesłuchania świadka Zdzisława Domagalskiego, urodzonego w 1921 roku, mieszkającego w Brodnicy, przez prokuratora wojewódzkiego delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1971 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Zbrodnie w Okalewku, powiat Rypin, sygn. Sn 2/18/67.

Przed wojną mieszkałem wraz z rodzicami oraz dwoma braćmi Zygmuntem i Józefem w Okalewku. Posiadaliśmy tam gospodarstwo rolne. Po wejściu Niemców na tutejsze tereny brata mego Józefa zabrano na przymusowe roboty do Niemiec. W 1942 roku zacząłem się ukrywać przed Niemcami. 29 sierpnia 1944 roku Niemcy z Jagdkommando wspólnie, jak słyszałem, z miejscowymi żandarmami aresztowali mojego ojca i brata Zygmunta oraz Leokadię Kęsicką, Stefana Górskiego, Józefa Domagalskiego i rozstrzelali ich pod lasem okalewskim. Ja w tym czasie byłem w lasach okalewskich. Dopiero na drugi dzień zostałem powiadomiony, że osoby te zostały przez Niemców rozstrzelane. Ojca i brata rozstrzelali Niemcy za współpracę z partyzantami polegającą na ukrywaniu ich i udzielaniu pomocy żywnościowej. Stwierdzam kategorycznie, że ojciec ani brat partyzantami nie byli. Stefan Górski, podobnie jak ojciec, czasami pomagał partyzantom. Józef Domagalski był dalszym moim krewnym. Jego brat Czesław był w partyzantce i chyba za to rozstrzelano Józefa. Józef Domagalski był chyba urodzony w 1920 roku. Rodzice jego posiadali w Okalewku gospodarstwo rolne. W partyzantce był mąż Leokadii Kęsickiej. Słyszałem, że była ona wówczas w ciąży. Słyszałem, że w tych aresztowaniach i rozstrzeliwaniu brał udział wspólnie z Jagdkommando Brenner, który był komendantem posterunku żandarmerii w Świedziebni.

Przez cały ten okres Niemcy z Jagdkommando i żandarmerii rozstrzelali więcej Polaków, m.in. całą rodzinę Becmerów oraz Wincentego Łydkę i jego żonę Czesławę, która podobnie, jak Kęsicka, była w ciąży. Mąż jej był partyzantem, z tym, że wówczas przebywał w domu. Becmerowie zostali aresztowani i wywiezieni w nieznanym kierunku na początku sierpnia 1944 roku. Łydków zabrali Niemcy w końcu września 1944 roku i też wszelki ślad po nich zaginął. Aleksander Teska został zabity w listopadzie 1944 roku. Był on właścicielem wiatraka i pomagał partyzantom. Pewnej nocy Niemcy przyjechali do niego samochodami i został on wówczas przez nich wyrzucony z wiatraka z wysokości drugiego piętra przez okno na ziemię, a potem dobity serią z automatu. Rozmawiałem z jego żoną, która mówiła, że gdyby nie komendant posterunku żandarmerii w Sadłowie, nazwiska nie pamiętam, to Brenner by ją zastrzelił. Teskowie posiadali wówczas kilkoro małych dzieci. W tym czasie, kiedy Teskiego Niemcy zabili, ja byłem ukryty u nich w stodole, a raczej w szopce na poddaszu. Częściowo ich widziałem przez szparę, ale nikogo wśród nich nie rozpoznałem. Było to wczesnym rankiem. Słyszałem, że grupa Jagdkommando przebywała czasowo w szkole w Okalewie. Kto był dowódcą, nie wiem. Jeżeli chodzi o Jagdkommando, to jakiegoś rozpracowania na ten temat nie mieliśmy. Byli oni podobnie ubrani jak żandarmi z tym, że posiadali RKMy i dużo innej broni ciężkiej. Po terenie poruszali się samochodami i pieszo. O Brennerze mówiono jako o kierującym poszczególnymi akcjami i jako wyjątkowo okrutnym wobec Polaków.

Zdzisław Domagalski


Protokół przesłuchania świadka Jadwigi Szmycińskiej z d. Szefler, urodzonej w 1923 roku, mieszkającej w Zasadach, pow. Rypin, przez prokuratora wojewódzkiego delegowanego do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Bydgoszczy w 1971 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Zbrodnie w Okalewku, powiat Rypin, sygn. Sn 2/18/67.

Przed wojną i w czasie okupacji hitlerowskiej mieszkałam wraz z rodzicami i rodzeństwem w Zasadach powiat Rypin, gdzie posiadaliśmy gospodarstwo rolne. W 1941 roku Niemcy zabrali nam ziemię i przydzielili do majątku w Zasadach. Ojciec mój Franciszek zmarł w 1943 roku w domu po odbyciu jednego roku więzienia rzekomo za zakładanie pułapek na zające. Najstarszy brat Janek przebywał przez całą okupację w niewoli niemieckiej. W 1945 roku w styczniu przebywała u nas w stodole grupa partyzantów. 12 stycznia 1945 roku ktoś nas uprzedził, że prawdopodobnie szykuje się obława niemiecka. Mama poprosiła wówczas partyzantów, aby opuścili nasze zabudowania. Kilku ich odeszło od nas, natomiast jeden, Jan Meller z Okalewka, będąc ranny pozostał w schowku w stodole bez naszej zgody. Był on ranny w nogę w walce z Niemcami.

Na drugi dzień rano z nastaniem brzasku na nasze podwórze przyjechały trzy samochody pełne uzbrojonych Niemców, ubranych w zielone mundury, podobne jakie nosił Wehrmacht. Po wtargnięciu do mieszkania z biciem i krzykiem wszystkich nas wypędzono na dwór i polecono nam udać się do stodoły i wyrzucać słomę. W tym czasie widziałam więcej Niemców stojących na drodze i wokół zabudowań. Po chwili inni Niemcy zaczęli spędzać do wyrzucania słomy ze stodoły innych Polaków. Po upływie dwóch godzin, gdy prawie cała słoma została wyrzucona z sąsieków i dalej na podwórze, ktoś krzyknął, że pod słomą ktoś jest. Wtedy Niemcy wypędzili nas ze stodoły i zaczęli strzelać w sąsiek. Wyciągnęli na podwórze zwłoki jakiegoś mężczyzny, którego kazali nam rozpoznać. Rozpoznałam, że mężczyzną tym był Jan Meller z Okalewka, którego dobrze znałam. Przypuszczam, że Meller pozbawił się życia przy pomocy granatu, gdyż widziałam osobiście, że miał rozerwaną całą lewą pierś. Była to bardzo duża rana i przypuszczam, że nie powstała od kuli karabinu. Wśród Niemców biorących udział w tej obławie widziałam na pewno komendanta posterunku żandarmerii ze Świedziebni Brennera, który stał na podwórku z obandażowaną ręką na temblaku. Oprócz niego chyba innych żandarmów z tego posterunku tam nie było. Co się stało ze zwłokami nie wiem.

Po tym wypadku całą naszą rodzinę Niemcy osadzili w obozie w Potulicach, gdzie przebywaliśmy do wyzwolenia. Wcześniej bardzo mocno zostaliśmy wszyscy pobici w Brodnicy na Gestapo. Najbardziej bili moich braci, dla ujawnienia, kogo jeszcze przechowywaliśmy w naszym gospodarstwie. Zaznaczam, że Niemcy, którzy byli wówczas u nas, tj. niektórzy z nich posiadali na polowych czapkach trupie czaszki i mundury troszeczkę ciemniejsze od miejscowej żandarmerii. Zaznaczam, że Brenner był ranny w rękę w jakieś potyczce z partyzantami. Niemcy byli uzbrojeni w automaty. Mogę dodać, że u nas w Zasadach stacjonowała grupa żołnierzy niemieckich, ale ci udziału w obławach, jak ja wiem, nie brali. Wówczas w obławie koło naczyń zabudowań było około 100 Niemców. Pamiętam, że po wyciągnięciu Mellera ze stodoły, nikt nie przyznał, że jest to on, mimo, że wszyscy go dobrze znaliśmy.

Jadwiga Szmycińska


Protokół przesłuchania świadka Cecylii Teski, urodzonej w 1906 roku, mieszkającej w Jasinie, pow. Rypin, przez prokuratora Prokuratury Powiatowej w Rypinie w 1971 roku.

Źródło: A OKŚZpNP G-B, Zbrodnie w Okalewku, powiat Rypin, sygn. Sn 2/18/67.

W czasie wojny mieszkałam wspólnie z mężem Aleksandrem Teską we wsi Zasady, powiat Rypin. Mąż mój posiadał młyn wiatrakowy. Młyn ten znajdował się w odległości około 50 m od zabudowań gospodarczych. Po wkroczeniu Niemców młyn ten został zabrany mojemu mężowi wraz z całym gospodarstwem. O ile sobie przypominam, to otrzymał go Niemiec Erdman. Kto otrzymał nasze gospodarstwo, tego nie pamiętam. Mniej więcej na rok przed zakończeniem wojny Erdman pozostawił wiatrak i udał się do Świedziebni, gdzie otrzymał inny większy. Wówczas Niemcy polecili mojemu mężowi prowadzić nasz młyn.

Mąż mój w czasie okupacji brał udział w miejscowej partyzantce. Partyzanci niejednokrotnie nocowali u nas w zabudowaniach gospodarczych, jak również w młynie. Poza tym, mąż udzielał pomocy partyzantom, dając im żywność w postaci mięsa, mąki oraz innych produktów. Przypominam sobie, że 1 listopada 1944 roku przyjechali do młyna Niemcy ubrani w mundury o kolorze czarnym i żółtym. Mąż w tym czasie znajdował się w młynie, a ja byłam w domu. Jak mi wiadomo z opowiadania Krajewskiego, imienia nie pamiętam, a który wówczas był stróżem i był obecny przy tym, jak Niemcy przyjechali do młyna, zawołali oni męża z góry na dół i zaraz po zejściu zastrzelili go. Następnie zwołali okolicznych sąsiadów i kazali im męża pochować. Po zastrzeleniu męża Niemcy przyszli do mnie do domu i zrobili rewizję. Jednocześnie powiedzieli mi, że zostanę zabita. Po przeprowadzeniu rewizji, w czasie której nic w domu nie znaleźli, wsadzili mnie na samochód i zawieźli pod szkołę w Zasadach. Tutaj kazali mi zejść z samochodu mówiąc: „Twój mąż jest zabity, a teraz ty będziesz”. Po zejściu z samochodu jeden z żandarmów, nazwiska jego nie pamiętam, wymierzył do mnie z karabinu, lecz w tym czasie podbiegu jeden z żandarmów Sadłowa, chwycił za ten karabin i coś po niemiecku zaczął mówić do tego żandarma, który chciał mnie zastrzelić. Po tej rozmowie puścili mnie wolną. Jak się później dowiedziałam od tego żandarma z Sadłowa, to nie zabili mnie dlatego, że mąż mój został już zabity, a ja zostałam sama z siedmiorgiem nieletnich dzieci. Niemcy prawie codziennie przychodzili do mojego domu i sprawdzali, czy nie ma partyzantów. Jeden z Niemców, sąsiadów, który mieszkał niedaleko mnie, nazywał się Gerent, powiedział mi, że męża mojego zabili dlatego, że był w partyzantce oraz dlatego, że udzielał pomocy partyzantom. Mówił mi on też, że mego męża zastrzelił Niemiec z Okalewa Brąz. Ponadto mówił mi, że wśród tych Niemców, którzy wówczas byli w młynie, był także Brenner ze Świedziebni. Okoliczności śmierci mojego męża zna dokładnie Jan Gęsicki, który wówczas był razem z mężem w partyzantce.

Cecylia Teska